Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)


Witajcie w sierpniowym podsumowaniu, tym razem w Esach zagościło niestety mniej książek zrecenzowanych niż w lipcu, ubolewam nad tym, ale upał dawał mi tak popalić, że nawet czytać mi się nie chciało... Postanowiłam, że każdy miesiąc otrzyma swoją własną niepowtarzalną barwę, sierpniowy w udziale przypadł ten pudrowy róż? Nie wiem, jak nazwać ten kolor.

Zapraszam do zapoznania się z pierwszymi zdaniami z tego miesiąca, które przykuło Waszą uwagę?
"Zen to Done. Proste sposoby na zwiększenie efektywności" Leo Babauta  Bardzo spodobał mi się ów poradnik, jest napisany przystępnym językiem, a zagadnienia przez niego poruszane są niezwykle ciekawe.
Niniejszą książkę napisałem z myślą o czytelnikach, którzy chcą zorganizować swoje życie i rzeczywiście załatwić te sprawy, które zapisują sobie na listach rzeczy do zrobienia.

"Kasacja" Remigiusz Mróz Wiecie, co sądzę o tej książce, nie chcę wracać do tych dość niemiłych wspomnień.
Młody mężczyzna stał pod biurowcem Skylight, tocząc wzrokiem po przeszklonej fasadzie.

"Pora na życie" Cecelia Ahern Och, życie, kocham cię nad życie! Dobra, lekka, kobieca powieść, czego chcieć więcej?
Do Lucy Silchester,
w poniedziałek 30 maja masz spotkanie.

"Cuda i dziwy Mistrza Haxerlina" Jacek Wróbel Humor w tej książce jest świetny, a główny bohater niepowtarzalny, serdecznie polecam!
Mistrz Haxerlin przebudził się pełen dobrych myśli.

"450 stron" Patrycja Gryciuk Czo to było za zło wcielone :< Najgorsza książka z minionego miesiąca, straszna pod każdym względem!
Zesztywniała masa uderzyła o gładkie kamienie na brzegu rzeki Hudson.

"Władca Wilków" Juraj Červenák Słowiańskich wierzeń nie było, a miałam je dostać, no nic, dziękuję za polecenie mi kilku tytułów w komentarzach, przeczytam te książki na pewno!
Kiedy o północy rozszczekały się  psy, Ożeg zerwał się na równe nogi.

"Eperu: Wędrowcy" Augusta Docher Miałam przeczytać, będąc u babci, ale niestety musiałam zajmować się innymi rzeczami, obecnie nie mogę jeszcze nic powiedzieć o książce poza tym, że dość lekko się przez nią brnie.
Samochód zostawiłam w lesie.

"Pokój światów" Paweł Majka Na razie jest dobrze, na razie czyta się świetnie, a co będzie dalej czas pokaże!
Gdy wieźli ich odkrytym ku uciesze gawiedzi wozem, ten mały i gruby, kulił się przerażony nienawiścią tłumu.

"Malfetto: Mroczne Piętno" Marie Lu Tę książkę jak na razie skończyłam na 76 stronie, nie zapowiada się, by w najbliższym czasie coś ruszyło w związku z nią do przodu. Czyta się ją tak topornie, jak instrukcje montowania biurka z Ikei. A liczyłam na dobrą powieść, ta jest przewidywalna.
Zmarły ich już cztery setki. 

"Fangirl" Rainbow Rowell Akurat tę powieść skończyłam czytać, ale w gruncie rzeczy, ech, nie zachwyciła mnie i w sumie nie mam pojęcia, jak napisać jej recenzję, a zamknęłam ją już tydzień temu... Spodziewałam się po prostu czegoś innego, lepszego.
W jej pokoju był chłopak.
Niech Book będzie z Wami, 
Matylda.


Kiedy dostałam nominację do tego TAGu, szczerzyłam się, jak pięciolatka na widok nowej zabawki! Wiecie, jak uwielbiam fantastykę i Tolkiena! Dziękowałam za niego Wielkiemu Bookowi! Robienie TAGu inspirowanego twórczością Mistrza, to coś ekstra! Wielkie dzięki Kaniu Franiu!

1. DRUŻYNA PIERŚCIENIA, czyli ulubiona książkowa paczka przyjaciół
Uwielbiam paczkę przyjaciół z Niecnych Dżentelmenów, ich wsparcie, ich braterstwo, ich pójście za sobą w ogień, skradły moje serce. Jean Tannen, bracia Sanza, Pędrak i niezastąpiony Locke Lamora. Najlepsza banda w całym książkowym świecie!

2. PIERŚCIEŃ, czyli ulubiona książka o władzy
Rok 1984 Orwella, skradł mi serce już wielokrotnie, bo czytałam go chyba z trzy razy.


3. BILBO BAGGINS - WŁAMYWACZ, czyli książka, która nieoczekiwanie wkradła się do mojego serca
Hm, trudne pytanie, ale stawiam na Eco Baudolino, nie spodziewałam się, że ta cegła, aż tyle dobrego wniesie do mojego czytelniczego życia. Polecam serdecznie!

4. NAZGUL, czyli książka, która wzbudziła we mnie strach
Szczerze mówiąc, nie było takiej pozycji w moim dorobku, a kilka horrorów już mam w dorobku, ale żaden szczególnie mnie nie przeraził. Myślę, że troszkę, ale tak malutko bałam się przy Metro 2033.

5. SAM GAMGEE, czyli bohater, który mógłby zostać moim przyjacielem
"Panie Frodo!"
Moim przyjacielem mógłby zostać Kościany Przyjemniaczek z Kościanego Przyjemniaczka, pamiętam, że bardzo polubiłam tę postać, chociaż z umysłu wypadła mi już w ogóle fabuła książki.

6. Luthen i Beren*, czyli ulubiona książkowa para
Uwielbiam samotników, a miłość w powieściach traktuję, jak najgorsze zło, przyglądając się półce z książkami w sumie nie wiem, kogo mogłabym wybrać, ech, może Eärendil i Elwiga? Rodzice Elronda i Elrosa? Tak, ich historia była urzekająca!

7. SAURON, czyli znienawidzona książkowa postać
Bella Swan ze Zmierzchu, America Singer z Rywalek, Wiktoria Moreu z 450 stron, wszystkie irytujące i rozkapryszone. 

8. GANDALF, czyli ulubiony pisarz-czarodziej
No, kto?! No, oczywiście, że Tolkien, on jest czarodziejem światów, on potrafi wyobraźnie pobudzić, on jest moim guru! 

9. GOLLUM, czyli bohater książki, któremu współczuję
Współczułam, gdy mnie nie irytowała, Cath z Fangirl. Współczułam też biednemu Thuzowi z Cudów i Dziwów Mistrza Haxerlina, gdy nie mógł dokonać swojej krwawej zemsty...

10. HOBBITON, czyli moja książkowa ojczyzna
Śródziemie.

*W oryginalnym TAGu pojawili się Eowina i Faramir, ale ja tak kocham Luthien i Berena, że pokusiłam się o zmianę, oczywiście wcześniej spytałam Kanię Franię o taką ewentualność, bo wiecie... Ja kocham tę parę :<

Nominacje wędrują do: Opium Kosy, Aradhel, PaniPoczytalnej, Meredith i wszystkich tych, którzy kochają Tokiena! Bawiłam się prześwietnie przy tym Tagu!

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda.


Na pewnym forum literackim, gdy szukałam powieści fantastycznej skupiającej się wokół wierzeń słowiańskich, polecono mi Władcę Wilków Juraja Červenáka. Czasy i wierzenia przedchrześcijańskie są nietuzinkowe — czytanie o Łado bogu słońca i prawa, o Marzannie Władczyni Życia i Śmierci, o której pamięć jeszcze zupełnie się nie zatarła, o Dziewannie, o Jaszu, o Trzech Zorzach, jest fascynujące i pełne inspiracji. Jednak poświęcanie czasu tylko monografiom zawierających informacje o wierzeniach naszych przodków mi nie wystarcza, uwielbiam wszelkie motywy słowiańskie w literaturze popularnej, więc nie wyobrażacie sobie, jaka była moja radość, gdy w bibliotece znalazłam wspomnianą wyżej książkę... cóż, a jakie było moje rozczarowanie, gdy przeczytałam ostatnią jej stronę.

Rozproszone dotąd światło księżyca skupiło się na czarownicy. Wszystko wokół ogarnęła totalna ciemność, tylko Mirenę rozświetlała srebrzysta poświata, zupełnie jakby wiedźm wyssała z otoczenia całą moc księżycowej Chors.
W powieści na pierwszy plan wysuwa się Rogan Czarny. Niesiony żądzą zemsty wojak chce zmieść z powierzchni ziemi wszystkich członków plemienia Awarów, którzy odważyli się zabić jego żonę i uprowadzić syna. Jest osławionym najemnikiem, walczącym pod sztandarami Karola Wielkiego, wieść gminna niesie, że swe dobre imię zdobył, tnąc wrogów dla armii bułgarskiego chana Kruma. Silny, umięśniony i niezwykle sprawny w zabijaniu — na tym mogłabym skończyć wymienianie cech Słowianina. Autor tak bardzo zapędził się, aby Rogan był tajemniczy i groźny, że zapomniał dodać mu charakteru. Wypowiedzi bohatera są lakoniczne, a na przestrzeni książki dowiadujemy się tylko kilku rzeczy o nim. Rogan ciągle zabija, cały czas odcina komuś głowę, dekapitacja w jego wykonaniu wydaje się czymś błahym i zupełnie prostym, sekunda i już krew tryska na prawo i lewo. Nie tędy droga, lubię jak jest mrocznie, jak pożoga ogarnia kolejne strony powieści, ale nie przesadzajmy w krwawej uczcie, dobrze? Co za dużo to nie zdrowo. Co z towarzyszami Rogana? Również wypadają słabo, o czarodziejce Mirenie można powiedzieć, że jest... O niej wiem jeszcze mniej niż o głównym protagoniście, włada magią, jest piękna i potrafi odciąć, i nie lubi jak nazywa się ją "Warkoczkiem", co często czynił Wielimir, czyli kolejny kompan Rogana. Ten ostatni wolałby pójść sam w najgłębszą czarcią norę niż męczyć się z tą dwójką, ale mimo wszystko wyraził milczące przyzwolenie, by za nim podążali. Czarny gra według własnych zasad, jego życie jest dla niego nieważnym balastem, Rogan chce zabić tych, którzy pozbawili go rodzinnego szczęścia. W międzyczasie wokół zaczynają dziać się rzeczy, które w normalnych okolicznościach nie powinny się pojawić. Słowiańscy bogowie, mimo że chrześcijanie zaczęli niszczyć ich świątynie, dalej są silni. Wielka szkoda, że nadprzyrodzone wątki zostały potraktowane tak po macoszemu, przecież dla nich własnie czytałam Władcę Wilków,. Wątków z wykorzystaniem starych wierzeń może i było kilka, ale tak krótko trwały, że ledwie zdążyłam je zauważyć.

Nienawiść, która w nim wezbrała, musiała być ogromna. 
Książka na początku mnie wręcz pochłonęła, akcja goniła akcje, trupami można byłoby zbudować drogę z Poznania do Warszawy, a krew lała się strumieniami... Nie lubię, gdy w książce jest nudno, zwłaszcza nie przepadam za dłużyznami w fantastyce, ale tutaj działo się, aż za wiele. Autor nie dawał czytelnikowi chwili wytchnienia, światem przedstawionym rządziły strzały wbijające się w gardło, i tyle, nie poznałam dokładnie bohaterów, bo ich jedynym zajęciem było mordowanie. Miało być mrocznie, wyszło komicznie, za dużo akcji, za mało statecznych opisów, myśli bohaterów, ich rozterek, ta książka to jedna wielka bijatyka. 

Zdawało się, że pośród szumu dębów słyszy śmiech rozbawionej bogini.
Dobra rada: jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy czytanie opisu powieści na lubimyczytać.pl, natychmiast wyrzućcie te myśl do najgłębszego śmietnika umysłu, bowiem Instytut Wydawniczy Erika postarał się, by zdradzić fabularne zawiłości, serdecznie dziękuję za spoilery, zawsze na nie czekam... A jak już jesteśmy przy historii, to niestety, wątki w książce były przewidywalne do bólu, autorowi jedynie raz udało się mnie porządnie zaskoczyć, poza tym, niestety kalka goni kalkę... Sam Rogan jest nieudaną kopią Wiedźmina Sapkowskiego, ach, a pierwsze strony książki zapowiadały całkiem miłą rozrywkę.  

Dziś krótko, bo i książka nie ma zbyt wielu stron, fanom mocnych wrażeń mogę polecić tę powieść, osobom szukających słowiańskich wierzeń w literaturze, odradzam. Jest to pierwszy tom cyklu, po kolejne przygody Rogana nie sięgnę.

P.S. Czy znacie jakąś powieść z wierzeniami słowiańskimi w roli głównej? :)
Niech Book będzie z Wami, 
Matylda.
źródła: tu, tu




Na tę książkę czekałam, czytałam każdą recenzję, a wraz z kolejnymi przechylnymi opiniami moja fascynacja lekturą rosła, śledziłam wywiady z autorką, z wytęsknieniem wpatrywałam się w piękną okładkę, która tak bardzo zachęciła mnie do sięgnięcia po powieść. A Mama Chłopaka mówiła: "Trzy kroki w bok od polskich kryminałów", a dziecko i tak swoje, uparte, to teraz musi przeżyć żałobę po utraconej nadziei na dobrą polską powieść z trupami w tle. Czy w książce są błędy? Ależ cała masa, przynajmniej w moim ebooku kupionym na woblink za całe 15 złotych* (mogłam poczekać, aż książka trafi do Biblioteki Raczyńskich, głupia ja).

Powieść w założeniu ma opowiadać o sławnej pisarce, która wpada w zabójcze tarapaty przez jeszcze niewydaną powieść, oskarżana jest o zniesławienie. W między czasie ktoś zabija według schematu z powieści niedoścignionego mistrza kryminału... Wiecie, że taki motyw często się pojawia w popkulturze? Mamy z nim do czynienia w odcinku piątego sezonu Bones  The Bodies in the Book albo w epizodzie The Corpse at the Convention, a serial The Following jest na nim niemal oparty. Samo powielanie inspiracji nie jest czymś negatywnym, gdy zrobi się to umiejętnie i nietuzinkowo, tutaj tak nie było, tutaj była prosta droga od A do B, od morderstwa do motywu, do zabójcy...

Pamiętacie, jak mówiłam, że Remigiusz Mróz w Kasacji nadużywał zaimków? Cofam to, u Niego było ich niewiele w porównaniu z ilością, jaka została zaserwowana w 450 stronach: 

Historia i jej postaci powoli stawały się częścią jej życia i chwilami nie widziała, co jest prawdą, a co wytworem jej wyobraźni. 

Mój osobisty mistrz procesem.  rzekł... Dlaczego ta książka tak bardzo warsztatowo kuleje? Po co wszędzie zaimki, które nie ułatwiają czytania, ba! one je utrudniają, są zbędnymi powtórzeniami! Uśmiechnął się jej ulubionym uśmiechem, albo Wóz lub przewóz w słowniku frazeologicznym jest Wóz albo przewóz, swym fotelu kierowcy,  jej biurku, jego biurku, oznajmiła swoim tonem szefa (ktoś mi wyjaśni?), swoim krześle, swoim fotelu... Ją, jej, jego, swoje, swój, swym, w powyższe sformułowania nie zostały wycięte z kontekstu, tylko ze zdań, w których podmiot/miejsce się nie zmieniało. Czytelnik nie jest dzieckiem, które trzeba prowadzić przez powieść za rączkę, my naprawdę wiemy, co jest czyje... Pleonazm: Uniósł ręce do góry** „Nagle Wiktoria  ten cudzysłów to tak ma stać? Dlaczego czepiam się poprawności? Bo zgrzytałam zębami na każdy błąd i na każdy niepotrzebny zaimek. Radość z czytania? Znikoma. I najważniejsze pytanie: Dlaczego obiecano mi trzymający w napięciu kryminał, a dostałam romansową papkę, która nie trzyma się niczego? Wątek miłosny w tej opowieści wziął się z rzyci ale o tym zaraz, przy bohaterach nadmienię kilka słów o tym wielkim kulfonie.   

Książka 450 stron Patrycji Gryciuk reklamowana jest jako kryminał kobiecy, dla mnie jest to harlequin z elementem detektywistycznym. Lektura jest do bólu przewidywalna, albo ja się naoglądałam za dużo Criminal Minds, może i nie zgadłam tożsamości sprawcy morderstwa, ale jego motyw od razu był dla mnie klarowny, inny ważny wątek również przewidziałam na początku, gdy tylko pojawiły się ku temu przesłanki. Jedynie cztery kwestie na przestrzeni wielostronicowej powieści mnie zaskoczyły! Dwie (w sumie ledwie wspominane) z nich nasunęły też pytanie: czy nie za wiele w tej książce było zbiegów okoliczności? Gubiłam się również w imionach i nazwiskach, bohaterów nie było dużo, ale mi Stewart/Stanford utrudniali czytanie, a Washa i Washingtona rozróżniałam dlatego, że jeden miał stolice USA za nazwisko, dlaczego spytacie, te podobieństwa mi przeszkadzały? Bo bohaterowie byli papierowi i nie mogłam dopasować tego na S do jego roli w powieści.

Fabuła kręci się wokół romansu sławnej pani pisarki i młodego pana aktora, który to jest "idealny", a ona to gwiazda literatury. Ukochanego określić można tymi oto epitetami "cholernie i niesprawiedliwie przystojny", "seksowny", po prostu piękno kipi z niego jak woda z niedopilnowanego garnka pełnego ziemniaków. Szczerze? Wiktoria poczuła miętę, bo facet był młodszy. On poczuł do niej miętę, bo sławna. Przy pierwszy spotkaniu pani autorka już patrzyła na niego pożądliwie, a znała go od dobrych pięciu minut. To płytkie podstawy do romansu, naprawdę, jeśli byłby to wątek poboczny pewnie przymrużyłabym oko, ale nie, on wysuwa się na prowadzenie i dowodzi akcją. W tej powieści wszyscy na wszystkich patrzą pożądliwie, serio, Wiktoria jest urodziwa i utalentowana, więc ma wianuszek adoratorów, wszyscy ją kochają, jej wybranek jest piękny, go też wszyscy próbują zdobyć, jest jeszcze bogato obdarzona przez naturę pani detektyw z Koziej Górki, która tak bardzo nieumiejętnie prowadzi śledztwo, że ekipa z Criminal Minds popukałaby się w głowy... Ale za to pani Maria ma tyłek i cycki, na które wszyscy wokół się gapią. Policjantka wykorzystuje walory przy przesłuchaniach świadków... Moi drodzy, głównym wyznacznikiem charakteru w powieści, jest wygląd postaci i jej niebywałe osiągnięcia. Brzydoty w 450 stronach niemal nie uświadczymy. Nie było w tej historii napięcia, czekałam na nie od pierwszej strony, przecież to kryminał, ono musiało się pojawić! Chciałam czuć oddech mordercy na plecach, czekać na jego uderzenie, ale zamiast tego dostałam dmuchanie prosto w twarz wiatru pożądania. Gdy już miałam nadzieję na chwilę niepewności o bohaterów, szybko zostałam sprowadzona do parteru. Autorka poszła po linii najmniejszego oporu, interesujących zazębień fabularnych nie uraczyłam, za to przewidywalność pojawiła się garściami. Muszę pochwalić pisarkę za umiejętną intrygę branżową, działania wydawnictw na tle całej reszty wątków wyglądały nadzwyczaj urzekająco, gdyby skupiła się na tym powieść tylko, by zyskała, ale ten niuans został usunięty na drugi plan, jak wszystko inne, bo miłość musiała grać pierwsze skrzypce i zagłuszać wszystkie inne poboczne historie... Napady twórcze Wiktorii skradły moje serducho. Te momenty naprawdę zgrabnie opisano.

Szczerze mówiąc, nie lubię, gdy historia postaci jest wyłożona na początku, jak kawa na ławę przez pierwszych pięćdziesiąt stron mierzymy się z opisem dotychczasowych przeżyć Wiktorii. To jak czytanie biografii zupełnie nieznanej nam osoby, z którą nijak nie możemy się utożsamiać, przecież dopiero ją poznaliśmy, a ona zawala nas swoją opowieścią... Nie podobał mi się ten zabieg, a było tyle szans, by inaczej zapoznać czytelnika ze wspomnieniami Wiktorii Moreau, nie zarzucać ścianami opisów  lubię je bardziej od dialogów, ale nie w takim użyciu. A tak od pierwszych stron "thriller" (jak tę powieść ktoś gdzieś nazwał) wieje nudą, a potem nie jest lepiej.

450 storn to książka, którą niemal pokochałam przed przeczytaniem, nie wiecie, jak byłam szczęśliwa, gdy powieść zawisła na moim czytniku, a teraz jestem zasmucona i rozczarowana! Jak można tak wpuścić czytelnika w maliny? Pozytywy w tej powieści ledwie majaczą na horyzoncie. Czy to, że przeczytałam ją w zaledwie kilka godzin działa na jej korzyść? Wiktoria mnie wkurzała egoizmem i przekonaniem o nieomylności, miejscami zachowywał się jak rozkapryszona i pierwszy raz obcująca z facetem dziewczynka. Stenford był zbyt idealny, za bardzo superaśny, bym uznała go za postać z krwi i kości, proszę państwa, Gary Stu w najlepszym wydaniu! Wiecie, co jest jednak najlepsze w tym wszystkim? Ktoś umarł, w sumie całkiem bliska dla Wiki osoba, ona tak średnio się tym przejmuje, bo i po co? Ważne jest miłość. Autorka jest nieostrożna i uparta. Jest mi naprawdę przykro, bo liczyłam na tę książkę i oczekiwałam jej premiery, jak żadnej innej. Szkoda, wielka szkoda.

Prezent na koniec, maluteńki spojler, mój osobisty fabularny zwycięzca, kumulacja absurdu i przewidywalności, uwaga: Twój laptop może okazać się ważnym elementem układanki, musisz go schować, co robisz? Wsadzasz go do piekarnika, wychodzisz, a potem wracasz i robisz obiad. Wiesz co? Twój laptop jest martwy, bo jesteś zbyt przejęta robieniem maślanych oczu do młodego typa, który się wokół Ciebie zakręcił, a nie swoim dobrym imieniem. Tak. Ten smaczek dałam na biało, bo jest swego rodzaju "większym" spoilerem i fabularny "majstersztykiem": Jesteś sławnym, poczytnym pisarzem kryminałów, masz zawieszenie twórcze, wykorzystujesz pomysł ghostwritera, reaserch robisz dopiero po wydaniu książki, nie sprawdzasz terminów medycznych, nic, a podobno wystarczyłoby poogooglować i nie mieć problemów... Sławny pisarz, tya. 
*polecam zapisać się do newslettera, bo można pięć razy dziesięć złotych zaoszczędzić na książkach :>
**zazwyczaj jestem pewna swojej wiedzy, w tym wypadku nie było inaczej, ale w słownik PWN troszeczkę mnie skonsternował, znalazłam tam owo sformułowanie, więc zapytałam Mówiąc Inaczej oraz Panią Doktor języka polskiego. Potwierdziły moje przypuszczenia. Tak bardzo głębokie researche. Pleonazm na sto dwa.

Edit: A dla małych i dużych, i anonimowych niedowiarków screeny, wybaczcie, że każdego nadprogramowego zaimka, nie ujęłam w poście, ale byłoby tego za dużo :<

Niech Book będzie z Wami, 
smutna Matylda.
źródło: tu


Macie ochotę na książkę o ratowaniu magicznego świata przez dzielnego herosa ubranego w kilkukilogramową zbroję i dzierżącego miecz? Na fantastykę, w której to magowie rzucają zaklęciami na prawo i lewo, i warzą w kociołkach czarnoksięskie/niebezpieczne substancje? Chcecie powieści o wojakach, u których odwaga jest dominującą cechą charakteru, a rozumu w niej nie uświadczycie? Jeśli na powyższe pytania odpowiedzieliście twierdząco, to Cuda i dziwy Mistrza Haxerlina z pewnością nie są pozycją dla Was.

Jednak jedyna magia, jaką opanował Haxerlin, była sztuka zamiany bezwartościowych świecidełek w monety.
Debiutancka książka Jacka Wróbla to zbiór dziewięciu opowiadań, w których humor i niecodzienny protagonista grają pierwsze skrzypce. Tytułowy bohater to poczciwy grubasek, wytrawny manipulator, ubierający się w kiczowate szaty z klepsydrą i księżycem oraz właściciel obwoźnego kramiku z „czarodziejskimi” artefaktami. Haxerlin uosabia wieśniacze wyobrażenie maga. Ruchami, ubiorem i słowami udaje mu się przekonać prosty lud do zakupów w Cudach i Dziwach, ale nie tylko biedota zaopatruje się w jego niecodzienne towary, również burmistrzowie i pomniejsi hrabiowie są łasi na potężne produkty z magicznego asortymentu. Obok bogatej oferty Mistrza Haxerlina zawierającej Łopaty Skarbów, rogi jednorożców i oryginalne imitacje Mieczy Posępnego Czerepu, zwykły człowiek po prostu nie można przejść obojętnie. Główny bohater bywa odpychający: to tchórz i kłamca, a do tego spryciarz, ale w głębi duszy, gdzieś po drugiej stronie rzeki egoizmu, czai się w nim człowiek gotowy przenosić góry, no, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie… Gdyby bogowie obdarowali go chociaż śladową ilością zdolności magicznych, mógłby zostać najpotężniejszym czarodziejem w swym zakątku świata, a tak musi ciężko pracować na renomę oszukańczego handlarza. Myślę, że Haxerlin to postać, która mimo przywar budzi sympatię w czytelniku, wady nadrabia humorem i przebiegłością. Mistrz urzeka niespotykaną zdolnością pakowania się w kłopoty, nawet jak od nich ucieka do największej dziury w znanym sobie świecie, to i tak czeka go tam przygoda, z którą za nic w świecie nie chce się mierzyć. Kupiec nie jest w stanie poświecić się w imię większego dobra, ale potrafi wykorzystać wszystkie znane sobie sztuczki, by jakoś siebie i czasem innych z kłopotów wykaraskać. Lista problemów, którym pulchny handlarz musi sprostać jest całkiem spora, często przybierają one kształt zdradzieckich demonów, skrytobójców, starych znakomków ze studiów, tępych barbarzyńców, duchów, rozpieszczonych dzieciaków, rządnych zysków firm, ale najgorsi z całego spisu bywają niezadowoleni klienci, którzy potrafią długie lata nie zapominać o nieudanym zakupie i na dodatek, o zgrozo, z tego powodu się mścić… A felernych produktów, jak już zdążyłam wspomnieć, Mistrz na składzie ma sporo.

Haxerlin udawał, że nie słyszy, jak wieczorem chłopak popłakiwał w poduszkę, gdy rozwiały się jego nadzieję o szybkiej, brutalnej zemście.
Co z innymi postaciami? Jak prezentują się na tle Mistrza? Nad wyraz dobrze, jestem zachwycona Thuzem, Jonem i Rozgwiazdką, ten pierwszy skradł moje serce i nie mogę wybaczyć autorowi, że tak szybko zszedł ze sceny, mógłby pojawiać się we wszystkich opowiadaniach! Musiałabym wyjawić sekrety fabuły niektórych historii, by napisać dlaczego Thuz dołączył do grona moich prywatnych ulubieńców, ale nie chcę Wam psuć zabawy. Zdradzę tylko, że dialogi pomiędzy nim i kimkolwiek były groteskowe, a jednocześnie wprawiały mnie w dobry nastrój, sprawiając, że szczerzyłam się do czytnika, nie zwracając uwagi na ludzi dookoła. Mimo że autor mierzył się z krótkimi formami, które czasem, w moim mniemaniu, nie pozwalają danej postaci rozwinąć skrzydeł, w Cudach i Dziwach Mistrza Haxerlina nie doświadczyłam żadnych przejawów płytkości, do każdego odgrywającego większą rolę bohatera mogłabym dopisać po kilka cech. 

Żeby zyskać drobną szansę na wyjście z tarapatów, musi wpakować się w jeszcze większe.
Opowiadania aż kipią od pomysłowości, która nie pozwala czytelnikowi oderwać się od książki, na domiar złego czyta się je w zastraszająco szybkim tempie, nim się człowiek obejrzy już po lekturze... Narrację niewątpliwie można uznać za plus opowieści: plastyczne, budujące nastrój i dające pole do manewrów wyobraźni opisy, no i dialogi, którym do sztuczności bardzo daleko. Każdą historię okraszały zabawne gagi i niecodzienne rozwiązania fabularne, niektóre opowieści bywały lepsze od innych, ale to już magia zbioru krótkich form, nie wszystko zawsze musi się podobać. Najbardziej w moje gusta trafiła opowieść o "Grocie Valdura", takiego obrotu spraw się nie spodziewałam! Epicka wyprawa, długie korytarze, legendarny władca i Haxerlin w swojej ulubionej roli: jak najlepiej udawać maga, by się nie wydało, że nim nie jestem i jeszcze przy tym nie zostać zabitym przez chordę czających się w cieniu potworów... Żyć nie umierać!

Ostatnie zdanie w książce podsyciło moją ciekawość, jestem ogromnie zainteresowana Życiem i czasami Mistrza Haxerlina, które mają pojawić się na wiosnę 2016, tak przynajmniej wisi na stronie wydawnictwa Genius Creations. Jak już zdążyliście pewnie zauważyć, polubiłam przygody baryłkowatego maga, więc będę czekać na ich kontynuację!

Polecam tę powieść wszystkim tym mającym dość wielkich, epickich potyczek, a chcącym miło spędzić czas z fantastyką, z pewnością nie pożałujecie sięgnięcia po Cuda i Dziwy. To po prostu dobra rozrywka, niewymagająca skupienia i niewiarygodnej ilości czasu. Gwarantuję, że będziecie się śmiać z przygód kupca w przebraniu maga, który próbuje jakoś wyżywić się z szemranego interesu, pakując się przy tym w tarapaty. Polecam ten debiut, bo jest wart uwagi, mam nadzieję, że o Panu Wróblu jeszcze usłyszę. Jeśli jednak kogoś moja recenzja nie przekonała do tego, że warto poświęcić czytelniczą uwagę Cudom i Dziwom Mistrza Haxerlina, albo chciałby na własnej skórze przekonać się o możliwościach bohatera, nie pozostaje mi nic innego niż odesłać Was do opowiadania Pana Wróbla na fantastyce.pl.





P.S. Muszę nadmienić o jednym małym mankamencie, który nie psuje radości z czytania, ale jest dobrą możliwością, by o czymś napisać... Korekta w książce spisała się naprawdę dobrze, błędów nie zauważyłam/nie zwróciłam na nie uwagi, ale... Pojawił się mój znielubiony bubel: "tą samą magię", tę, oczywiście. Dlaczego o tym mówię? Bo już mnie oczy bolą od patrzenia na "tą książkę", w mowie jest to już utarty błąd, którym można się posługiwać bez większych "kar", ale w piśmie, no, cóż, nie jest to wybaczalne potknięcie, odsyłam do słownika PWN. Recenzujemy książki, krytykujemy błędy w nich, ale chyba warto by było wiedzieć jak poprawnie się o nich pisze? Mamy więc: TĘ KSIĄŻKĘ

Już jestem :) Szczerze Wam powiem, że ta blogowa przerwa dobrze mi zrobiła! Czuję się pełna energii i pomysłów! Zatęskniłam za studenckim życiem w stolicy Wielkopolski, pewnie jak tylko semestr się rozpocznie pożałuję tych słów...

Niech Book zawsze będzie z Wami,
Matylda.
źródło: tu


Kto by nie chciał, by jego nazwisko zawisło na okładce książki? Niektórym to się udało w takim stopniu, że ich powieści trafiły do kanonu szkolnych lektur, inni stali się gwiazdami popkultury, czasem o danym autorze zapominano, ale powstawał niczym feniks z popiołów i znów brylował w sercach czytelników. Tym razem do zestawienia wybrałam filmy, w których tytułach rozbrzmiewają nazwiska pisarzy. W tym zestawieniu nie jest ich sporo, zostawiłam sobie kilka kąsków na kolejne Literofilmówki. Daty powstania filmów zazwyczaj należą do poprzedniego stulecia. Trudno do nich dotrzeć, ale jeśli Wam się uda, z pewnością nie pożałujecie. Niektóre z tych produkcji poruszają kontrowersyjne tematy z życia autora, inne skupiają się na ich twórczości, a jeszcze inne na nie do końca potwierdzonych wątkach z życia danego pisarza. Nie przedłużając: oto fantastyczna trójka. 

# Kafka (1991), czarno-biały żywot 

Wspominałam Wam o tym filmie przy okazji Booku dzięki: za Kafkę, wówczas nie do końca pamiętałam, jakie wrażenie na mnie wywarł, po ponownym obejrzeniu muszę przyznać, że to całkiem niezła produkcja. Sceny w niej są naprawdę świetne, miejscami wręcz oniryczne, sprawiają, że widz może zawiesić oko na obrazie i się nim się po prostu cieszyć. Zdjęcia Walta Lyoda docenione zostały przez jury Independent Spirit w 1992. Muszę powiedzieć, że zakochałam się w Pradze ukazanej w Kafce, kameralnej, a jednocześnie niezwykle klimatycznej, miasto staje się swoistym bohaterem filmu Stevena Soderbergeha. Kafka to jedyna produkcja w dzisiejszym zestawieniu, w który króluje czerń i biel (pod koniec na moment widzimy kolory). Jeremy Irons na początku nie pasował mi do tytułowego bohatera, brakowało mu nutki tajemniczości, lecz w miarę rozwoju filmu przekonywałam się do tej kreacji.

Produkcja z 1991 jest mieszanką życia Kafki i twórczości Kafki podszytymi wyobraźnią scenarzysty, dodał on do historii pisarza wątek kryminalny, w moim mniemaniu całkiem nieźle został on poprowadzony, jest naprawdę zaskakujący, a jednocześnie dość makabryczny. Czerń i biel połączona z muzyką Cliffa Martineza dodają amerykańsko-francuskiej produkcji tajemniczości, miejscami ironii a czasem wręcz mrocznego klimatu, lecz główne skrzypce w większości scen gra po prostu cisza, która sądzę, że ma czasem większy wydźwięk niż muzyka. Film skupia się na fikcyjnym wątku — śmierci kolegi z pracy pisarza, Edwarda Rabana, nie jest to zwykłe śledztwo, widać, że twórcy odrobili lekcje z twórczości Kafki, w kilku momentach pojawiają się odwołania do jego dzieł. Czasem bohaterowie rozmawiają o nich otwarcie, niekiedy nawiązania należy wyłuskać. Ogólnie rzecz biorąc, nie polecam filmu osobom, które nie znają twórczości autora, bo mogą się pogubić i uznać produkcje za dziwne zestawienie scen, dla mnie rozwiązywanie zagadek wraz z Kafką było całkiem niezłą gratką. Polecam.

Ale oni próbują wynaleźć lepszego człowieka.

# Capote (2005), czyli jak napisać o morderstwie

Za kreację głównego bohatera, pisarza i dziennikarza Trumana Capote'a, Philip Seymour Hoffman został nagrodzony między innymi Oskarem, Złotym Globem, BAFTA i Independent Spirit... Aktor świetnie spisał się w roli lekko ekscentrycznego, a zarazem niezwykle inteligentnego, eleganckiego i obdarzonego lekko piskliwym głosem autora Śniadania u Tiffany'ego czy Z zimną krwią. Od pierwszych scen sprawił, że nie myślałam o tym, że oglądam film Bennetta Millera, ale odnosiła wrażenie, że śledzę wydarzenia na żywo. Kanadyjsko-amerykańska produkcja opowiada o tym jak Capote pozyskiwał informacje o morderstwie rodziny Clutterów w miasteczku Holcomb w stanie Kansas, które zostało popełnione w 1959 roku, wiadomość o nim obiegła USA, o relacjach Trumana z zabójcami i współpracownikami. Obraz niepostrzeżenie pochłania widza, jest to film, w którym nie ma zbyt wiele akcji, a mimo wszystko wątki psychologiczne, dialogi między bohaterami przyciągają i nie pozwalają przerwać seansu. Sądzę, że jest to niesamowicie udana produkcja, ukazująca jak Capote wykorzystywał dwóch więźniów: Perry'ego Smitha i Richarda Hickocka, oni też próbowali zagrać z nim, przyciągnąć na swoją stronę, jednak to dziennikarz okazuje się mistrzem manipulacji, kłamie, czasem szantażuje, by zebrać potrzebne mu do ukończenia powieści materiały. Myślę, że jest to naprawdę poruszający obraz, jeden z lepszych filmów, jakie ostatnio oglądałam, nie da się o nim mówić, bo po prostu trzeba go zobaczyć.  


Gdy będziesz chciał mi powiedzieć, to co chcę usłyszeć, daj mi znać.

# Wilde (1997), czyli chodzący skandal i ekranizacja biografii

Mam nadzieję, że postać Oskara Wilde'a jest Wam znana, chociaż z nazwiska. Urodzony w XIX wieku pisarz, dramaturg i poeta irlandzkiego pochodzenia stworzył powieść, która do dziś całkiem nieźle radzi sobie na rynku wydawniczym, mowa oczywiście o Portrecie Doriana Graya, który to jako jedyny z jego dorobku został wówczas opublikowany, a stało się to w 1890 roku. Na Wilde'a niemal od razu posypały się baty za tę powieść. Co tu dużo pisać: wywołał nią niemały skandalik. Autora w XIX znano głównie z komedii. Jego życie było sinusoidą, co ukazał film z 1997 roku w reżyserii Briana Gilberta, powstał on na podstawie powieści autobiograficznej stworzonej przez Richarda Ellmanna, a tytułową rolę gra Stephen Fry — możecie go kojarzyć z V jak Vendetty czy Autostopem przez Galaktykę.


Wilde skupia się na homoseksualnym aspekcie życia pisarza i jego nieszczęśliwej miłości do Alfred Douglasa. Ten wątek został poprowadzony wręcz po mistrzowsku, między Fryem i Law na ekranie wręcz iskrzyło. Czuć było napięcie, aktorzy spisali się świetnie. Jude Law genialnie zagrał młodego kochanka Wilde'a, który rozpieszczany przez rodziców, a jednocześnie besztany przez ojca na każdym kroku, umiał wykorzystywać zadurzenie pisarza i wręcz okręcić go sobie wokół palca. Sceny łóżkowe nie są nachalne i nie dominują w tym obrazie. Obserwujemy Wilde'a przechodzącego wewnętrzną przemianę, wreszcie pisarz odnalazł swoją naturę, ale nie widać jego pracy nad komediami czy Portretem Doriana Graya, procesy twórcze to tło wydarzeń. Należy pochwalić Frya, jego gesty, mimika czy sposób w jaki akcentował zdania, wręcz ożywiły Wilde'a na ekranie. Polecam ten film fanom pisarza, ale nie tylko, jest to naprawdę zgrabna produkcja, okazująca nietolerancje w wiktoriańskich czasach, która to za "niewłaściwie prowadzanie się" osadzała ludzi w więzieniu. Myślę, że Wilde to smutny film o człowieku, który odnalazł siebie, ale skrzywdził przy tym osoby, które kochał — synów i żonę.  



Sądziłem, że zstępuję do piekieł, lecz przywitały mnie tak anielskie oblicza, że chyba to jednak niebo.
Tu przynajmniej nie trzeba się liczyć z ich uczuciami.
źródła: tu, tu, tu, tu, tu, tu
(Tak moi drodzy, post mi się opublikował bez treści, bo zapomniałam ją wkleić, jestem osom. Przepraszam za małe niedogodności.)


Jestem dyslektyczką

W drugiej klasie podstawówki zgłosiła się do mojej mamy ówczesna wychowawczyni. Coś było na rzeczy, bo dziecko znało reguły stosowania "ż" czy "rz" i całkiem nieźle potrafiło się wyrażać, ale jeśli chodziło o dyktanda — zakrawało to o farsę. Notorycznie przynosiłam do domu dwóje z tej formy klasówki. Na nic powtarzanie, że w "koleżankom" jest om, a nie ą, na nic przepytywanie z regułek, skoro za każdym razem odpowiadałam jej śpiewająco, a potem i tak popełniałam błędy. Podwajałam literki, omijałam jakieś, a czasem przestawiałam. Pojechaliśmy zrobić opinie. Okazało się, że mimo dość wysokiej sprawności umysłowej, mój mózg ma ze sobą problem (wówczas tego nie wiedziałam, rzecz jasna), a mianowicie: łącza w nim są poprzestawiane i impulsy dostarczające informacje krążą, próbując znaleźć odpowiednią drogę, nie robią tego tak szybko, jak powinny (to nie jest naukowe wytłumaczenie, ale mniej więcej o to chodzi). Więc zamiast pisać bakłażan, pisałam pagłarzan, miałam problemy z rozróżnieniem b i p, g i k, j oraz i, można by tak wymieniać. No i nie słyszałam często y, albo zapisywałam je jako i. A dodając jeszcze do tego moją wrodzoną niecierpliwość, spieszyłam się z notowaniem, nie zwracałam najmniejszej uwagi na to, że skoro wiem, iż po spółgłoskach niemal zawsze występuje rz, to tego nie sprawdzałam, ba, ja tego nawet nie zauważałam.

Na początku mama katowała mnie dyktandami, chociaż dostawałam nagrody po spełnionym obowiązku, to nie przynosił on żadnych korzyści. To nie była metoda dla dziecka takiego jak ja - energicznego i nieumiejącego wysiedzieć w miejscu. Sądzę, że nie była to metoda dla żadnego dziecka, pisanie kolejnych zdań było żmudne i nudne... Wówczas nie rozumiałam, że dorośli nie chcą dla mnie źle. Uważałam, że robią mi wręcz krzywdę ciągle, ślęcząc nade mną i tymi wszystkimi literkami. Po co to komu potrzebne? Wówczas nie sądziłam, że właśnie mi. Mojej mamie zaczęły opadać ręce i chociaż jest złotą kobietą, to traciła cierpliwość. W końcu zmieniła taktykę. Przynosiła mi książki z biblioteki, poznałam wówczas przygody młodego czarodzieja z Hogwartu, zwiedzałam tajemnicze ogrody i delektowałam się podróżami dookoła świata w osiemdziesiąt dni. Mama nie tylko sprawiła, że pokochałam lekturę, ale również zaszczepiła we mnie pisanie. Twory wychodzące spod mojej ręki były okropnie niestrawne, ale wraz z powiększeniem zasobu słownictwa, wraz z zakotwiczeniem większej ilości słów w pamięci, zaczęłam rozpoznawać wyrazy i zapisywać je w odpowiedni sposób.

Niespecjalnie korzystałam z przysługujących mi ulg, wręcz wcale o nich nie pamiętałam, zwłaszcza w podstawówce. Mama najwyraźniej pragnęła zataić przede mną przywileje płynące z dysfunkcji. Gimnazjum upłynęło mi raczej na uniesionych brwiach, gdy ktoś zasłaniał się opinią, mi nigdy nie zdarzyło się z niej korzystać, w liceum już jej nie odnowiłam, uznałam, że nie potrzebuję łaskawych oczu egzaminatorów. W szkole średniej nie robiłam już niemal wcale błędów, chociaż przy pisaniu wypracowań wiele mi się ich zdarzało, w stresie niezupełnie panuję nad tym, co piszę, a wówczas też nie zauważam tego, że gdzieś b jest p i odwrotnie, ale przy sprawdzaniu błędy są widoczne.

Każdy kto powie mi, że on tego nie potrafi zapisać poprawnie, bo ma dysfunkcję jest dla mnie mięczakiem. Ćwiczyłam poprawność latami i w sumie dalej popełniam błędy, wciąż ćwiczę, by nie pisać z bykami. Walka z dysfunkcją jest jak odchudzanie: zbilansowana dieta, ćwiczenia i samozaparcie, w boju z dysleksją musiałam dużo czytać, jeszcze więcej pisać, a przede wszystkim pilnować samej siebie. Nie można spoczywać na laurach. Trzeba po prostu wziąć się w garść i poznawać język polski. Niektóre osoby mają łatwiej, inne trudnej, ale sądzę, że każdy może sobie poradzić. Na studiach dowiedziałam się, że z dysleksji nie płyną same problemy, szczerze mówiąc nigdy specjalnie nie googlowałam tego problemu. Daje ona duże pole do manewru. Dzieciaki z dysleksją są zazwyczaj kreatywniejsze od rówieśników, mają żywą wyobraźnie, mają intuicję, którą pozazdrościłaby im nie jedna kobieta. Może i napotykamy trudności, ale sądzę, że jestem żywym przykładem na to, że można się pogodzić ze swoją zmorą, a nawet się z nią polubić i próbować ją przezwyciężać.

Jestem dyslektyczką i zawsze nią będę, bez tego nie ma mnie, bez tego nie napisałabym niczego, nie tworzyłabym. Bez dysleksji nie byłabym sobą.

Niech Book będzie z Wami,
dyslektyk Matylda
Wiem, że w tym tygodniu brylowały tematy około książkowe,  ale w przyszłym postaram się opublikować odpowiednią ilość recenzji, upały mi strasznie pokrzyżowały szyki, jeszcze zaraz wrzesień, a ja muszę ogarniać na poprawkę... echm.  Literofilmówki wracają w przyszłą niedzielę, przepraszam za zastój, ale nie było mnie w domu, nie miałam kiedy przygotować się do postu.
źródła: zdjęcia prywatne


Cześć, witam Was w Zbookach! W tym poście pochylimy się nad książkami, których zakupu żałuję. Jest mi przykro, że kiedykolwiek je tknęłam. W tym zestawieniu znajdziemy również pozycje, które nie wiem, co robią w mojej biblioteczce, ale może kiedyś się do czegoś przydadzą, ale one pojawią się w Zbookach już za miesiąc. Zapraszam do zapoznania się z koszmarkami mojej domowej biblioteczki. Pożałujecie, że w ogóle kliknęliście na ten post, bo przed Wami "Kijem to?".

Z serii młoda i głupia:
Saga Zmierzch Stephanie Meyer
Tak, to co widzicie to wszystkie tomy "Zmierzchu", których nie mogę się pozbyć, bo nikt nie chce ich kupić. Myślę, że może oddam je przyrodniej siostrze mojego chłopaka, ale z drugiej strony nie chcę dawać jej do ręki tak bezwartościowej lektury. Boję się tych książek i patologii z nich płynących. Nie wiem, co mnie podkusiło w gimnazjum do zakupu tych ślicznotek, ale gorzko żałuję wyrzuconych na nie pieniędzy. Przecież mogłam za to kupić tyle arcydzieł. A tak mam tę upadłą sagę, która to na półce stoi grzbietami skierowanymi do ściany. Chowam ją, by nikt nie zauważył.

Jeśli jednak lubicie "Zmierzch" poproszę o kliknięcie: "Brzask", czyli  "Zmierzch" oczami anty, znielubicie tę pozycję. Gwarantuję. Ubaw przedni, czytałam przed maturą, polecam ową część internetów.


"Eragorn" Christopher Paolini
Muszę przyznać Paoliniemu, że kiedy chodziłam do podstawówki, to jego twórczość mi się podobała, ale nawet wówczas śmierdziało mi na kilometr wykorzystywaniem motywów ze Śródziemia. Gdy chciałam do niej wrócić jako osoba już dorosła, okazało się, że książka jest ciężkostrawna, a jej główny bohater to męska wersja Mary Sue. Wiecie, że niemal każdy rozdział w tej powieści kończy się na zemdleniu, śnie, czy zdzieleniem w głowę Eragona, co też powoduje stracenie zmysłów? Serio. Kilka przykładów z "Odkrycia" - "[...] i rozmyślający o tym, co się dziś wydarzyło zasnął", "Dolina Palancer" "[...] odprężył się całkowicie, pozwalając, by z zawładnął nim sen.". Wszystkich takich miejsc naliczyłam dziewiętnaście, a to jedynie zakończenia rozdziałów... Zaznaczyłam je karteczkami.


A tego, że Eragon tak notorycznie mdleje dowiedziałam się, czytając Czarne owce literatury, blog może i nieaktywny, ale nie znaczy, że traci na wartości!




"Pielgrzym" Paulo Coelho
Też nie wiem co to robi w mojej biblioteczce, ale było tanie i wszyscy w owym czasie nie szczędzili słów pochwały temu autorowi. Kupiłam. Przeczytałam. Myślałam, że umrę od tej chorobliwej lektury. Nie wiem, czy gorszą książkę miałam kiedykolwiek w rękach, a jeśli tak to o niej po prostu zapomniałam. Chociaż nie, "Nie oddam dzieci" Michalak jest gorsza od "Pielgrzyma", ale chwała Bookom nie mam "dzieciaczków" na półce...


"Narracje Ormiańskie" Adam Czerniawski
Nie wiem, dlaczego ta książka została mi sprezentowana. Nie rozumiem. Nie mogłam przez nią przebrnąć, a po tamtych traumatycznych przeżyciach teraz się jej boję, nie wiem czy warto dać jej drugą szansę, skoro pierwsze wrażenie do udanych nie należało, wręcz przeciwnie... Albo ja za młoda na nią, albo ona jakaś dziwna.



Za miesiąc "Z czym to się je?", książki z tego przyszłego postu są widoczne również na zdjęciu, dowiecie się, dlaczego tam się znalazły.

A Wy jakich książek się wstydzicie? 

Cześć i Bookiem, 
Matylda.
I znowu nie odpisałam na komentarze...Przeżywam kryzys, bo mój telefon szlag trafił.


Szczerze powiedziawszy, jestem zła na siebie, że skusiła mnie cena tej książki, może i nie wymagałam od niej wiele, ale z drugiej strony nie chciałam dostać tak słabego materiału do lektury. Powieść nie zrobiła na mnie kolosalnego wrażenia i nie powaliła mnie na kolana, była słaba. Przykryły ją wodorosty. Dołącza do gromadki mych czytelniczych bubli. 

No dobra, skłamałam. 

Pora na życie to z pozoru lekka historia o magicznej treści. Urocza okładka wręcz krzyczy, że w nasze ręce trafia powieść subtelna, babska, w której ciepła i radości nie może zabraknąć. Chociaż całkiem udany humor pojawia się na stronach książki Ceceli Ahern, to w moim mniemaniu autorka napisała powieść o smutku i zagubieniu. Jest to historia pobudzająca do refleksji nad własną codziennością, chociaż nie jest ona z pewnością wybitnym dziełem, ale równocześnie nie można jej odmówić uroku. To po prostu lekkie, kobiece czytadło, które podczas lektury daje do myślenia, ale suma summarum nie zostaje na dłużej. W książka pojawił się wątek urzekający moje czytelnicze serce. Cecelia Ahern stworzyła agencje, w której pracuje Życie Kat, Życie Boba, Życie Kogokolwiek. To nie duchy, nie anioły, ale ludzie z krwi i kości cierpiący, gdy ich "właściciel" nie radzi sobie z egzystencją.

Lucy Silchester nie może już dłużej ignorować wiadomości od swojego Życia, wreszcie wyrusza mu na spotkanie, jednak nie jest zupełnie przygotowana na to, co ją czeka. Nie spodziewa się ujrzeć zaniedbanego, siwiejącego faceta, z którego ust wydobywa się niezwykły dla zmysłu powonienia odorek. Lucy, jak na nią przystało, nie zamierza przyznawać się do jakiegokolwiek błędu, ba! ona nie umie już poradzić sobie bez kłamstwa, więc stając w oko w oko z własnym Życiem, przyszła trzydziestolatka, kłamie jak najęta. Ale nie oszukuje tylko wszystkich ludzi wokół, ona zwodzi również czytelników. Podobał mi się ten narracyjny smaczek, widzimy opowieść oczami Lucy (narrator pierwszoosobowy), która w pewnych momentach oznajmia nam nie z gruszki i pietruszki, że łże jak pies.

No dobra, skłamałam.
Kobieta już nie tylko oszukuje innych, ale również samą siebie, co można zauważyć od początku powieści. Lucy jest nieszczęśliwa i niezadowolona ze swojego życia, ona wegetuje, ale zupełnie nie jest tego świadoma. Gdy przed trzema laty straciła wielką miłość - Blake'a cały jej dotychczasowy świat runął jak domek z kart. Bohaterka kłamiąc w jednej kwestii, nie umiała powstrzymać lawiny wydarzeń, które na nią spadły, jedno oszustwo sprawiło, że wpadła w labirynt własnej fikcji. Nie może się wypłakać, zresztą Silchesterowie nie płaczą, ale gdyby jednak chciała, nie ma się do kogo zgłosić, bo przez narastający wstyd stała się niemal samotna, zresztą nikt nie zna prawdy o niej. Nikt nie zdaje sobie sprawę, w jakich okolicznościach opuściła starą pracę, nikt nie widział jej nowego mieszkania (zamiast pięknego apartamentu, ma klitkę, której mieści się ona i kanapa), a wynajmujący nie wie, że pewnego dnia przygarnęła kota. On nie chce kotów u siebie, więc Lucy ukrywa czworonoga — Pana Pana (który woli jednak jakieś damskie imiona). Kobieta zbudowała wokół siebie mur szczelnie ochraniający ją przed rodziną, przed przyjaciółmi i przed potencjalnymi kochankami. 

Ten wkurzający człowieczek to było moje Życie i tym razem jakoś wyjątkowo nie potrafiłam o nim myśleć.
Muszę Wam nadmienić, że początkowo decyzje Lucy mnie niewiarygodnie denerwowały, ale wraz z rozwojem wydarzeń i poznawaniem prawd o bohaterce, stwierdziłam, że to całkiem w porządku babka. Nawet się polubiłyśmy. Jeśli zaś chodzi o Życie, to od razu zapałałam do niego sympatią, okazał się opiekuńczym na swój sposób facetem, który nie szczędzi Lucy sarkazmu. Rozmowy kobiety z Życiem wprawiały mnie w dobry nastrój, potrafili sobie dogryźć, ale nigdy w złośliwościach nie zbliżyli się do niebezpiecznej granicy, w której mogłabym stwierdzić, że się poniżają.

Myślę, że to powieść, która idealnie sprawdzi się w letnie wieczory, czy jesienne popołudnia, jest naprawdę godną polecenia lekturą, która dostarczy odpowiednią dawkę rozrywki. Może na koniec robi się odrobinę za ckliwo, a akcja w książce nie biegnie na łeb na szyję, to mimo wszystko nie było źle. Ostatnie pięćdziesiąt stron troszeczkę wymęczyłam, ale biorąc pod uwagę dobrą zabawę, jaką miałam z książką, polecam ją. Pędźcie do Biedronek, może jeszcze można kupić ją za dziesięć złotych.


Niech Book będzie z Wami, 
szukająca swojego Życia Matylda




źródło: tu, tu, tu 


https://www.youtube.com/watch?v=31nOaXSeqSoKocham bajki, kocham anime, wielbię Hayao Miyazakiego. Jego twórczość porusza moje serducho, które zazwyczaj nie jest skore, by korespondować z jakąkolwiek książkową czy filmową pozycją. Jednak przy produkcjach Studia Ghibli robi zawsze wyjątek. Na chwilę z lodowego głazu zmienia się w żywo bijący organ. Przy tych japońskich animacjach mam wszystko to, co potrzebuję w powieściach - radość, smutek, morał, przestrogę, postacie, tak nieoczywiste, że wpędzające mnie w osłupienie, miejsca, które urokliwością i niecodziennością od pierwszego zerknięcia potrafią zauroczyć.
https://vimeo.com/134668506Nigdy nie zawiodłam się na dziełach wychodzących pod szyldem Studia Ghibli. Są to zazwyczaj pozycje wywodzące się z autorskich pomysłów. Prawdą jest, że część produkcji oparto na książkach czy mangach, jednak to adaptacje roztrzaskują emocje na kawałki i po nich nie potrafię się pozbierać. Pozostają w moich oziębłym sercu i tam grzeją sobie miejsce, przy okazji odrobinę ocieplając jego wizerunek. Mogłabym się jeszcze i jeszcze się zachwycać, ale nie o to chodzi mi w "Booku dzięki", chcę Was przekonać do pozycji i autorów, których uwielbiam.

Przejdźmy do właściwego punktu, mam nadzieję, że ten przydługi i pełen zauroczenia wstęp Was nie zanudził, a jedynie zaciekawił i zachęcił, by chociaż poznać Studio Ghibli.

Ze spraw czysto technicznych: japońskie studio animacyjne powołano do życia w 1985 roku,  zostało założone przez wielkiego filmowca Hayao Miyazakiego do spółki z Isao Takahatą i Toshio Suzukim, na parę miesięcy przed wyprodukowaniem pierwszego filmu - Leputa podniebny zamek (1986). Sama idea powstania studia zrodziła się już w trakcie kręcenia, opierającej się na mandze Miyazakiego, Nausicaä z Doliny Wiatru (1984) -  jej dobre przyjecie przypieczętowało powstanie Studia Ghibli. Następne lata były pasmem sukcesów animatorów, wyprodukowano kolejne filmy, które pojawiały się w kinach całego świata. Miyazaki opuścił studio w roku 1998, tłumacząc się chęcią dania szansy młodym twórcom, ale już rok później powrócił na dawne stanowisko - szefa firmy. Dwa lata po jego powrocie do kin wszedł Spirited Away - W krainie bogów, zagubioną w obcym świecie Chihiro pokochali widzowie, ale również krytycy odnosili się do tej produkcji przychylnie. W 2003 roku Sen to Chichiro na Kamikakushi zdobył Oskara.

W gifach zalinkowane są zwiastuny. 

"Ruchomy Zamek Hauru" (Hauru no ugoku shiro) 2004, nominacja do Oscara w kategorii najlepszy film animowany.

Muszę przyznać, że jak nie lubię polskiego dubbingu w japońskich produkcjach, to akurat przy Hauru jakoś mnie nawet szczególnie nie razi. a nawet całkiem w porządku się spisuje. Muzyka autorstwa Joe Hisaishiego (który współpracował przy wielu produkcjach Studia Ghibli) niesamowicie buduje nastrój. Słychać, że nie są to melodie, które zostały wybrane na chybił-trafił. Utwory odrobinę przypominają te, które wyszły spod skrzydeł Schumanna czy Czajkowskiego, są nasycone brzmieniem orkiestry symfonicznej i potrafią poruszyć wyobraźnie. Co nie ulega wątpliwości, animacja stoi na najwyższym poziomie, kreska Miyazakiego jest prosta, ale estetyczna, jego postacie są miłe dla oka. A więc o czym jest ta uwielbiana przeze mnie produkcja? Sophie Kapeluszniczka wiedzie spokojny żywot, pracując w sklepie z kapeluszami, zadanie jest na tyle zajmujące, że Sophie nie ma nawet zbyt wiele czasu na wyjście z pracowni. Gdy pewnego dnia podczas jednej z rzadkich wizyt w mieście natyka się na sławnego maga Hauru, nie spodziewa się żadnych niezwykłości, chociaż samo ich pierwsze spotkanie do nich należało - chłopak uratował ją przed nieprzyjemnościami. Zła Wiedźma z Pustkowia niesiona zazdrością o pięknego czarodzieja, zmienia młodą dziewczynę w staruszkę. Zawstydzona nowym wizerunkiem Sophie wyrusza w podróż, która ma na celu zwrócić jej poprzedni wygląd. Natrafia na tytułowy Ruchomy Zamek należący do czarodzieja Hauru. Tam poznaje Marka - małego chłopca, oraz demona Calcifera, który proponuje jej układ, on przywróci jej młodość, a ona uwolni go spod mocy Hauru. Skończę na tym swą opowieść o fabule, bo nie sposób o niej mówić, by za wiele nie zdradzić. Obiecuję jednak, że jeśli obejrzycie Ruchomy Zamek Hauru, z pewnością się nie zawiedziecie, to ciepła i piękna opowieść, która pozwala uwierzyć w siłę przyjaźni. W tej historii tak naprawdę nic nie jest takie, jakie się wydaje. Postacie są wielopłaszczyznowe, a wybory które stają na ich drodze bywają trudne. Dla samego Calcifera warto zobaczyć tę produkcję, ten nietuzinkowy demon ognia wprawiający w ruch siedzibę Hauru zawsze poprawia mi humor! Jedna z lepszych postaci komediowych! Polecam!


A teraz mój ulubiony cytat, trzeba mu przyznać płytkość, ale scena, w której się pojawia jest przezabawna.



Skoro nie jestem już piękny, to życie nie już dla mnie sensu.

"Mój sąsiad Totoro" Tonari no Totoro  (1988) jedna z najbardziej rozpoznawanych animacji Miyazakiego, to właśnie postać z tej produkcji (Totoro) widnieje na logu Studia Ghibli, również przy tym filmie muzykę tworzył nieoceniony Joe Hisaishi.

Tę animację poznałam stosunkowo niedawno - bardzo tego żałuję, bo z miejsca mnie pochłonęła nietuzinkowością i wspaniałą fabułą. Nie czuję tego, że ta produkcja zbliża się już do trzydziestki, jest ponadczasowa, a kreskę w niej uważam za niezwykle udaną. Historia rozpoczyna się w momencie przeprowadzki dwóch sióstr Kusakabe czteroletniej Mei i dziesięcioletniej Satsuki oraz ich ojca do starego domu na wsi. Od początku nowe lokum wydaje się dziewczynkom dość podejrzane. Gdy pewnego dnia Mei zauważa dziwne stworki przemykające przez ich ogródek, nie waha się, by za nimi gonić. Tak spotyka Totoro - ducha, który opiekuje się lasem, od tej pory rodzeństwo nie może narzekać na brak magii. Totoro (stworzenie wymyślone przez Miyazakiego z połączenia kilku folklorów) pomaga im w potrzebie, a spotkania z nim bywają dla Mei i Satsuki oderwaniem od rzeczywistości. Opiekun lasu potrafi znikać, uwielbia muzykę i mimo olbrzymich gabarytów, i czasem przerażającego wyglądu, ma nienaganne maniery. Dziewczynki, podobnie jak ich twórca, muszą zmagać się z nieobecnością matki, która choruje i ciągle przebywa w szpitalu. Mój sąsiad Totoro jest to słodko-gorzka historia zasługująca na miano jednej z najlepszych animacji Studia Ghibli. To tytuł skierowany przede wszystkim do młodszego widza, ale sądzę, że opowieść o sile rodzinnych więzi i magii na wyciągnięcie ręki, trafi również do moich rówieśników i osób starszych, przecież każdy ma w sobie wewnętrzne dziecko!


Mój sąsiad Totoro raczej nie spodoba się osobom oczekującym mocnych wrażeń i szybkiej akcji. To film stonowany, ale urokliwy, przy którym największy smutas się uśmiechnie, a może nawet uroni łzę.

Mamo, jeszcze czuję, jak serce mi bije. To był fantastyczny, dziwny i wspaniały dzień.
"Księzniczka Mononoke" Mononoke Hime (1997) zyskami przewyższyła amerykańską produkcję  z tego okresu - ET

W tej opowieści nie znajdziecie jasnego podziału bohaterów na negatywnych i pozytywnych, z jednym małym wyjątkiem każda z głównych postaci jest niejednoznaczna, co tylko nadaje animacji uroku i głębi. Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że nie jest to historia dla młodego widza, bo Księżniczka Mononoke nie należy do filmów łatwych w odbiorze, a czasem sceny w niej bywają dość drastyczne. Miyazaki jest wielkim obrońcą przyrody, co ukazał w tej pozycji. Akcja rozgrywała się w Japonii podczas trwania epoki Muromachi, która obejmuje lata 1336-1537. W filmie znajdziemy ludzi, którzy goniąc za postępem, niszczą przyrodę, mamy w niej również strażników lasu - duchy, zwierzęta, bóstwa, które zaciekle bronią swego domu. Między ogniwami konfliktu staje młody chłopak, książę zubożałego i niemal do nogi wybitego plemienia Emishiów - Ashitaka. Ratuje on wioskę przed splugawionym bóstwem-dzikiem, ale płaci za męstwo wysoką cenę, klątwa, która pochłonęła wielkiego dzika teraz i jego dopadła. Dni Ashitaki zostały policzone, starszyzna wysyła go do krain pochodzenia zwierzęcia, aby dowiedział się, co sprawiło przemianę bóstwa w demona. Podczas swej wędrówki dociera do "Żelaznego Miasta" rządzonego przez Panią Eboshi, spotyka również mieszkańców lasu, zdaje sobie sprawę, że obie strony konfliktu nie mają racji, że wina leży w działaniu jednych i drugich, lecz nikt go nie słucha. Młody książę nie opowiada się po żadnej ze stron. Wśród leśnych istot przebywa ludzkie dziecko, wychowane przez wilki, mieszkańcy Żelaznego Miasta nazywają ją Księżniczką Mononoke, jej współbratymcy wołają na nią San. Zaciekle walczy i ukazuje, że postacie kobiece w animacjach nie tylko muszą biegać po pałącach w sukienkach. San dzierży stal i i nie boi się ryzykować życia w walce o dobro najbliższych. Zapałałam do niej ogromną sympatią, ale moje serce zupełnie skradł  zaradny i uczynny Ashitaka, wydaje mi się, że można go uznać, za jedyną w pełni pozytywna postać tego filmu.

Historie z drugim dnem zawsze mnie interesowały i pobudzały moją wyobraźnie. Księżniczka Mononoke to pełna morału opowieść o naturze i negatywnych działaniach człowieka. Sądzę, że w dzisiejszych czasach warto po nią sięgnąć, by uzmysłowić sobie, jak bardzo niszczymy nasze naturalne dobra... Własny dom.

Nie możesz zmienić swojego przeznaczenia, ale możesz stawić mu czoło.

Mogłabym napisać elaborat o filmach, które stworzyli Miyazaki i spółka, ale nie chcę, by w założeniu krótki wpis rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. Produkcja z 1997 będzie ostatnią, o której opowiem w tej części "Booku dzięki: za Studio Ghibli". W przyszłości pojawi się post poświęcony jeszcze kilku pozycjom japońskich twórców, nie mogłabym sobie odmówić przyjemności pisania o najnowszej produkcji Studia Ghibli, czyli Omoide no Marnie (2014), która oplotła moje serce, nie wspomniałam jeszcze przecież o pięknym obrazie z 1989 roku, czyli "Podniebnej poczcie Kiki", tyle animacji jeszcze czeka na swą kolei! Tymczasem żegnam się z Wami, powrócę niebawem, by jeszcze chwilę Was pomęczyć wrażeniami ze wspaniałego świata filmów Studia Ghibli.

A teraz krótka instrukcja, czyli co znajduje się na obrazku: Laputa podniebny zamek (1986)Grobowiec Świetlików (1988), Mój sąsiad Totoro (1988), Podniebna poczta Kiki (1989), Powrót do marzeń (1991), Szkarłatny pilot (1992), Szum morza (1994), Szept serca (1995), Księżniczka Mononoke (1997), Rodzinka Yamadów (1999)Spirited Away – W krainie bogów (2001), Narzeczona dla kota (2002), Ruchomy zamek Hauru (2004)Opowieści z Ziemiomorza (2006)Ponyo (2008), Tajemniczy świat Arietty (2010)Makowe wzgórze (2011). Produkcje nieuwzględnione w grafice: Zrywa się wiatr (2013)Księżniczka Kaguya (2013)Omoide no Marnie (2014).  

Dla lepszego rozeznania polecam zajrzeć do osi czasu Hayao Miyazakiego, gdzie nie tylko znajdziecie informacje o wszystkich animacjach, które stworzył, ale również co nieco dowiecie się o tym wielkim filmowcu.

Muzyka z Omoide no Marnie... Jest cudowna!

A tak przy okazji Joe Hisaishi na dwudziestopięciolecie Studia Ghibli. Ciary są.  





Niech Book będzie z Wami,
Matylda
Przez upał nie udało mi się napisać postu z serii Literofilmówki, niestety, przepraszam.
źródła: tu, tu, tu, tu, tu, tu, tu
oraz Lech, A. (2004) Leksykon mang & anime. (t.1) Szczecin: Maten.