Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)

Może zauważyliście moją małą aktywność u Was na blogach i na Leonie, cóż, zbliża się sesja, a ja jak to ja, czyli osoba, która ma wielkie plany, które koniec końców nie wypalają, mam nawał nauki i milion deadlinów. 

Na Leonie kolejne posty będą się pojawiać regularnie i bez żadnych zastojów, co dwa dni, jak do tej pory, tylko po prostu mogę np. nie znaleźć teraz czasu na odpisanie na Wasze komentarze, ale... zawsze są wieczory, podróże komunikacją miejską i przerwy w nauce, więc spróbuję Was nie zawieść :) 

Nadrobię zaległości u Was, gdy sesja dobiegnie końca, ostatni egzamin mam 28 czerwca, więc trzymajcie kciuki, bym nie musiała męczyć się we wrześniu :< 

Trzymam kciuki za moich braci i siostry w niedoli, i każdego kto musi się teraz z czymś mierzyć! <3 :) 
Matylda


Niedługo maj pójdzie w zapomnienie, a sesja szybkimi krokami się zbliża, więc... Czas na coś miłego dla oka, wybory okładkowej Miss! :) Mam nadzieję, że uraczycie mnie w komentarzach swoimi okładkowymi typami na ten miesiąc.

Miejsce trzecie wędruje do Dzieci Hurina J.R.R Tolkiena!

Ta książka do najświeższych może i nie należy, ale ostatnio ją sobie przypominałam i tak jakoś mi jej okładka wciąż majaczy w mej pamięci. Cóż, co jak co ale ilustracje Alana Lee zawsze zapadają mi w pamięć, pewnie niedługo umieszczę tego artystę w zestawieniu ulubionych grafików. 





Miejsce drugie należy się okładce Małego życia Hanya Yanagihara!

Nie miałam jeszcze okazji tej powieści czytać, ale okładka robi na mnie ogromne wrażenie, zestawienie elementów, z których się składa razem wygląda naprawdę niesamowicie, myślę, że w czerwcu się na nią skuszę, by dowiedzieć się czy za piękną oprawą stoi też świetne wnętrze. Czytaliście może Małe życie, jeśli tak koniecznie dajcie mi znać, co sądzicie o tym tytule. 




Zwycięską okładką zostaje Tajemny historia Donny Tartt 
Wszystkie okładki do książek Tartt mnie wręcz urzekają, ale ta chyba najbardziej mi z nich wszystkich odpowiada, zwłaszcza, że zapoznałam się z treścią powieści, która całkiem miło wypadła. 









Niech Book będzie z Wami, 
Matylda



Ślepy trop jest dziesiątym tomem z cyklu o Williamie Wistingu, nie martwcie się jednak, że nie znając poprzednich części, nie zrozumiecie czegoś, ja też nie czytałam wcześniej żadnej książki o komisarzu pracującym w Larviku, a zaliczyłam całkiem niezłą lekturę. Mamy tutaj owdowiałego policjanta, posiadającego dwójkę dorosłych dzieci, dla którego sprawiedliwość i działanie w zgodzie z prawem stoją na piedestale. Nie posiada nałogów, może jego życie uczuciowe nie jest zbyt proste, to jednak nie wydaje się takim typowym bohaterem kryminałów, bardziej pasowałby mi na jakiegoś dobrotliwego sąsiada.

Fabuła rozpoczyna się w momencie przeprowadzki Sofie Lund do domu jej zmarłego dziadka, nie jest to dla kobiety miłe przeżycie, bo z krewnym nie łączyły ją żadne przyjazne uczucia, wręcz przeciwnie. Sofie woli o nim zapomnieć, wcale jej się zresztą nie dziwię, był on bowiem zamieszany w ciemne interesy. W tym samym czasie córka Wistinga, która spodziewa się dziecka, rozpoczyna remont nowego domu, w którym podobnie jak w lokum Sofie doszło do czyjegoś zgonu. Jednak ani śmierć w rezydencji dziadka Lund, ani zgon w nowym domu Line nie są główną osią fabuły, nią jest tajemnicze zaginięcie taksówkarza. Nie ma ciała. Nie ma żadnego śladu. Sprawa stoi w miejscu. Aż pewnego dnia wychodzą na jaw dowody, które pozwolą Wistingowi i jego zespołowi na nowo pochylić się nad śledztwem. 

Wisting szybko wzbudził moją sympatię, nie był to bohater skarżący się na swój los, pyskujący, był raczej stonowanym starszym komisarzem, który zna się na swojej robocie. Śledztwo przez niego prowadzone posuwało się do przodu w nieco ślamazarnym tempie, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Akcja nie pędziła na łeb na szyję, ale i tak bawiłam się z tą powieścią nieźle, Horst odkrywa przed nami meandry prowadzenia śledztwa, co dla mnie było swoistą gratką. Z dużą przyjemnością czytałam o nowych dowodach, które wychodziły na światło dzienne, po tym jak komisarz nad nimi usiadł i dogłębnie zaczął lustrować fakt po fakcie, co jak co, ale nie poradziłam sobie z łączeniem kolejnych puzzli, tak wybitnie jak to zrobił Wisting. Ostatecznie nie rozwiązałam zagadki, cóż, miałam zupełnie innego podejrzanego, więc Horst potrafił i mnie zaskoczyć, i zabawić. 

W tej powieści mamy nie tylko kryminał, ale również wątek obyczajowy, w którym relacje koleżeńskie i rodzinne odgrywają sporą rolę. Nie ma tutaj fajerwerków, właściwie na żadnej płaszczyźnie nie dzieje się nic spektakularnego. Cóż, trochę mi właśnie zabrakło jakiegoś mocniejszego akcentu, jakichś większych problemów, zdecydowanie Wisting miał całkiem łatwe dochodzenie. Choć jego koledzy odrobinę próbowali mu utrudnić życie, to i tak on mozolnie i wręcz metodycznie dopinał swego. Zabrakło mi tutaj kłód rzuconych mu pod nogi, były co prawda jakieś gałązeczki, ale policjant radził sobie z nimi bez trudu. Ślepy trop to taki kryminał sielanka. Mamy problemy z rodzinnej przeszłości u kilku bohaterów, ale nie są one przez autora rozdmuchiwane, wręcz czytelnik o nich zapomina, bo w sumie i nie dzieją się one na naszych oczach, są jedynie wspomniane. Więc jeśli ktoś chce przeczytać o świetnie posuwającym się śledztwie, w którym główną rolę gra analiza, nie ma brawurowych pościgów, ale za to skrzętnie utkana intryga, mogąca nie raz i nie dwa zaskoczyć, to Ślepy trop jest dla was celnym strzałem, 





Dość niefortunnie się złożyło, bo cykl Sobota z selpubem/vanity muszę rozpocząć książką, która zasługuje, jak żadna inna na miano grafomańskiego gniota, jaką pozycję mi chodzi? O Lilith. Dziedzictwo Jo.E.Rach. W tym wypadku te określenie jak najbardziej pasuje, niestety, chociaż bardzo, ale to bardzo próbowałam znaleźć w tej powieści pozytywy, to ku mojemu przerażeniu nie umiałam odszukać w tej książce żadnego światełka w tunelu. 

Sha — dziewczyna o niezwykłym imieniu, piękna, niebotycznie bogata, mądra, odważna, dowcipna, opiekuńcza, miła, jednym słowem irytująca. Główna bohaterki Lilith. Dziedzictwo Jo.E.Rach to najgorzej skonstruowana postać w mojej książkowej przygodzie, a ze słabymi powieściami miałam wielokrotnie do czynienia. Shaohami Fourouk z punktu widzenia innych bohaterów może i jest dobra i miła, ale jej zachowanie zupełnie mija się z opiniami owych osób. Dziewczyna żyje w poczuciu wyższości, jest niezwykła pod każdym względem, wymienić czego Sha nie potrafi zrobić jest mi naprawdę bardzo trudno… Może bycia bohaterką z krwi i kości? 

Lillith to książka słaba do tego stopnia, że przeczytałam ją do końca tylko dlatego, że chciałam ją z czystym sumieniem zrecenzować. Jak już zamknęłam powieść, spytałam siebie, po co się katowałam, skoro i tak koniec nic nie wniósł, nic nie rozwiązał, był martwym punktem... Zresztą — nie mogę znaleźć celu tej książki. W niej się nic nie dzieje. Nie jest ani obyczajówką, ani fantastyką, ten mezalians nie wyszedł wcale. Sztampa goni sztampę, schematyczne przemyślenia, wałkowane w innym powieściach do znudzenia sytuacje… Niby mamy miłosny trójkąt, niby Sha ciągle okazuje się w czymś wyśmienita, a jej nowi przyjaciele prześcigają się w byciu najbardziej przeidealizowanymi postaciami, jednak powieść stoi w miejscu od początku do końca. Nie tylko ona zresztą stoi… Wybrałam dla Was kilka urzekających cytatów, oto one! Z pierwszego rozdziału, niemal pierwszej strony, wypowiedź ułożonej, miłej i niewinnej szesnastolatki do nowo poznanego chłopaka: No co? Chcę mu pomóc. Stoi mu jak maszt, a on się tym przejmuje, idziemy dalej Fiut mi sterczy jak wariat czy Mój fiut poszedł w ślady kolegów i bryknął w momencie, gdy tylko dostrzegłem to zjawisko, i mój osobisty faworyt w fiutowym konkursie […] eksplozja bodźców spowodowała, że mój durny fiut poderwał się do góry z takim impetem, że o mało nie plasnął o mój brzuch. Na widok niesamowitej Sha męskość większości bohaterów w taki właśnie sposób reaguje, jeśli ten zabieg fabularny miał wywołać we mnie zażenowanie, to cel został osiągnięty.


— No to spoko — zaśmiałam się. — Tato, fajnie, że znalazłeś mi przyjaciela - rzuciłam, szczerząc do niego zęby. 

— Skąd wiesz, że Daniel zechce się z tobą zaprzyjaźnić? 

Pytanie ojca zdziwiło mnie. 
— No, jak to skąd? Popatrzyłam na niego jak na ufoludka. — Przecież widzę to i czuję. Poza tym Daniel mnie lubi, i to razem ze swoim fiutkiem. 
Trzy głębokie, ekspresyjne westchnienia rozległy się w jednym czasie, tylko każde w innej tonacji. 
— Sha!!! Jak ty się zachowujesz!? — obruszył się ojciec. 
— No co?! Chcę mu pomóc. Stoi mu jak maszt, a on się tym przejmuje. A to przecież normalna reakcja facetów, gdy mnie widzą.


Wiecie, co było w tej książce najgorsze? Nie fiutki, nie Merysuizm postaci wszelakich, ale powtarzające się opisy tych samych sytuacji, z tymi samymi sztucznymi dialogami, tylko z innych perspektyw, tak moi drodzy czytelnicy, w tej książce kończymy jeden rozdział, ale nie martwimy się, że o czymś z niego zapomnimy, nie ma takiej opcji, bo i tak wrócimy do co bardziej żenujących sytuacji w kolejnym. W książce są trzy perspektywy Garego Stu I, czyli Daniela, Garego Stu II czyli Chrisa i mojej ulubienicy Sha. Narracje Dana i Chrisa właściwie niczym się od siebie nie różnią, obaj zakochują się w mgnieniu oka w wyglądzie Sha. Miłość od pierwszego zobaczenia pięknego ciałka jako motyw literacki w powieści nie podobał mi się nigdy, ale tutaj jak już uderza strzała amora, to fiuty podrywają się do lotu, więc no sami rozumiecie... 

Wybaczcie, że nie nakreśliłam w recenzji fabuły, ona po prostu nie istnieje, pojawiają się tylko jakieś niezwiązane ze sobą sytuacje, jakieś dziwne sny, jakieś próby bycia tajemniczym, a wszystko dzieje się w zasadzie w przeciągu tygodnia, ale powiedzmy sobie szczerze, ta książka to katastrofa, której nie zapowiadała piękna okładka… To sieczka o chuci. Postacie w tej powieści są tylko po to, by ego głównej bohaterki w końcu wybuchło od nadmiaru pochwał. Niemal wszystkie dialogi kończą się lub zaczynają stwierdzeniem, jaka Sha jest wyjątkowa. Nie polecam Lilith nikomu, wynudziłam się przy tej historii, a poziom mojego zażenowania kilkakrotnie osiągnął zenit. A, i pamiętajcie, to też erotykiem nie jest, bo Sha jest zbyt niewinna na sypialniane fanaberie, ale o fiutach sterczących na jej widok może bez skrępowania gadać jak najęta i o nich często rozmyślać… 

Niech Book będzie z Wami
wciąż zażenowana Matylda

Kiedy zaczynałam blogową przygodę, nie zdawałam sobie sprawy z wielu rzeczy, które teraz już wiem. Nie miałam żadnego planu, jak tworzyć, co tworzyć, dla kogo, po prostu pisałam i czytałam. Powoli odnajdywałam pomysły, w moim mniemaniu będące oryginalnymi. Nie znalazłam w blogosferze cykli podobnych do tych które tworzyłam: Literofilmówka (czyli filmy z autorami książek) i StereoLeo (czyli muzyka inspirowana książkami). Próbowałam wymyśleć coś jeszcze, ale nie było to łatwe, chociaż początkowo pomysły wydawały się innowacyjne, tak po krótkim reaserchu odpuszczałam je, bo to już było, bo taki cykl już ktoś prowadzi, a ja nie lubię być wtórna… Trudno jest stworzyć coś nowego, a jeszcze gorszej jest potem utrzymywać daną serię, bo nie łudźmy się, LF i SL wymagają nakładu czasu i chęci, a tych czasem mi brakowało, niestety. Nie tylko tworzenie cykli było pracochłonne, ale samych postów również, zwłaszcza, że pisanie nie zawsze mnie bawiło… Co mnie zaskoczyło, gdy zaczęłam swoją przygodę z blogiem książkowym?
Pisanie zajmuje. Czytanie zajmuje. Szukanie inspiracji i chęci zabiera czas. Sprawdzanie, co dzieje się w blogosferze zajmuje. Bycie systematyczną nie jest dla mnie łatwe, chociaż starałam się codziennie tworzyć, to niestety poległam. Pracowanie nad nowymi treściami na Leona już mnie nie cieszyło, wręcz przeciwnie stało się obowiązkiem, a co za tym idzie, moje posty traciły na wartości. Poszłam na łatwiznę, zaczęłam zapychać dziury jakimiś Tagami i kolejnymi LBA. Czułam się z tym źle, ale nic nie mogłam z tym zrobić, rok uniwersytecki się zbliżał, kolejne obowiązki, problemy, blog przestał być dla mnie ważny, więc porzuciłam go. Zwyczajnie się poddałam, miałam milion wymówek, by tylko nie pisać… 

Jak sobie radzę teraz?
Nim wróciłam na Leona, stworzyłam kilkanaście postów na zapas, więc nie martwiłam się, że zabraknie mi tematów, nowy blogerom właśnie to radzę zrobić, napisać kilka notek na bloga. Sprawdźcie, czy pisanie sprawia Wam radość. Nie spieszcie się. Wróćcie do tekstów po tygodniu, dwóch, trzech, nie tylko znalezienie błędów będzie łatwiejsze, ale również ocenienie czy dany post w ogóle się nadaje do publikacji. Moim zdaniem nim zacznie się przygodę z blogiem, trzeba przygotować sobie plan działania, co kiedy chcemy publikować, co robić, co chcemy napisać, kiedy chcemy to napisać. Ja tak zrobiłam i cóż, publikując ten post mam jeszcze w zapasie 22 innych! Wciąż staram się, by ta liczba nie malała, a pomysłów mam jeszcze całkiem sporo.

P.S. No i przygotowałam swój własny Plan działania i Listę rzeczy do zrobienia, ot, bo ja lubię czasem pobawić się w małego grafika i w sumie znalezione w internetach plany średnio mnie usatysfakcjonowały. Jeśli powiększycie grafiki, będą w odpowiednim rozmiarze, jeśli chcielibyście z nich skorzystać.

Kiedy zaczynałam przygodę z blogiem, patrzyłam na blogi innych, na to, że mają wyśrubowane statystyki, świetne współprace, ludzie ich czytają, że to, że tamto… Że czytają mnóstwo książek tygodniowo, miesięcznie, rocznie, a ja nie umiem znaleźć czasu, by im dorównać. Nie umiem czytać, gdy mam krótkie przerwy, nie potrafię odpowiednio się nad tym skupić, próbowałam ukraść cenne minuty w codziennym rozkładzie dnia, ale jakoś mi to nie wychodziło… Próbowałam czytać na wyścigi, a przecież nie o to chodzi, czytanie ma być przyjemnością! A mama mówiła, nie patrz na innych, więc dlaczego robiłam to w blogosferze? Kiedy przestałam zwracać sobie głowę innymi, zaczęłam dopieszczać swojego bloga, zdałam sobie sprawę, że nie zależy mi wcale na tym, by moje miejsce w sieci było niewiarygodnie popularne. Chcę by moi nieliczni czytelnicy, byli zadowoleni. Tworzę dla siebie, ale również dla Was. Nie ma co ukrywać, lubię sobie popisać, a wkładanie tekstów do szuflady nigdy nie było w mojej domenie. Wolę coś opublikować i dostać po łbie krytyką niż pozostawić swoje słowa w zakurzonym i ciemnym miejscu. Lubię pisać. 



W pewnym momencie popadłam w monotonnie, chciałam czytać książki, które lubiłam, a z drugiej strony pojawiały się premiery, które mogłyby zainteresować moich czytelników. Zazwyczaj jest tak, że powieści w momencie wyjścia na rynek wręcz zalewają blogosferę, są po prostu wszędzie. Tu pojawia się wywiad z autorem, tu rozdanie, a tu znowu recenzja, to wszystko powodowało, że chociaż miałam stos książek, których byłam niemal pewna, że mi się spodobają, to zastępowałam je takimi, co do których już tej pewności nie miałam... 

Co robię teraz?
Czytam nowości, ale po ochłonięciu blogosfery, po pojawieniu się krytycznych recenzji, by nie rozczarować się książkami. Nie oszukujmy się pierwsze recenzje, zwłaszcza te przedpremierowe, są pewne zachwytów i ochów, potem pojawiają się głosy, że coś jednak jest nie tak, że coś nie gra. Nie wierzę, że każda powieść, która dopiero wyszła na rynek jest objawieniem.



Kiedy zbliża się listopad, dopada mnie chandra, dodatkowo jestem osobą ogromnie znerwicowaną, więc każde nawet najmniejsze potknięcie i problem według mnie bywają końcem świata. Potrafię wrócić do mieszkania z przystanku, by sprawdzić czy na pewno zamknęłam drzwi, nawet jeśli dwa razy przed wyjściem naciskałam na klamkę, by się upewnić. Prowadzenie bloga było dla mnie kolejnym powodem do zmartwień, dni obfitujące w marazm atakowały ze zwiększoną częstotliwością, a ja nie umiałam znaleźć w sobie grama chęci na tworzenie. 

Co robię teraz?
Odpoczywam. Tak zwyczajnie. Odrywam się od blogosfery, nie czytam, nie piszę, po prostu leniuchuję, ładuję akumulatory i to działa. Odwyk od książek i bloga bardzo się przydaję. 


A Ty, Drogi Blogerze, jak teraz patrzysz na swoje początki? Co się zmieniło? A może dopiero zaczynasz i chciałbyś się podzielić, jak sobie radzisz? Pisz śmiało!

Z Bookiem!


Niby miałam pomysł, by literacki cykl przerzucić też na filmowy, ale jakoś się cykałam, jednak jak widać ostatecznie doszłam do wniosku, a czemu niby mam się ograniczać? :)

Jeśli chodzi o polskie kino, to muszę przyznać, że roiło się w nim od filmów nawiązujących do lat około drugowojennych i tych, które opowiadały o II wojnie światowej, w tym wspomniany w powyższym zestawieniu film Agnieszki Holland Europa, Europa.

Czy tylko ja byłam zaskoczona, że Kevin ma już 26 lat? :D

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda

Kiedy pierwszy raz trafiłam na stronę poświęconą bookartowi, wręcz oniemiałam z zachwytu, znalazłam kawałek internetu, który niewątpliwie mnie urzekł. Bookart jest intrygującym zagadnieniem, niektórzy artyści wykorzystują książki jako podstawy swoich prac, inni wycinają z nich środek i tworząc w wyciętym wnętrzu małe arcydzieła, są też tacy, którzy wykorzystują kilka książek, by potem składać z nich obrazy, a jeszcze inni z powieści czynią rzeźby. Większość bookartowych prac jest trójwymiarowa, z książek wyrastają drzewa, wyjeżdżają pociągi lub ukryte są jaskinie… Oto kilka przykładów tej niezwykłej dziedziny sztuki, która niewyobrażalnie mnie urzekła, ciekawe czy i Wam się spodoba!

(Jeśli wejdziecie w grafiki, zdecydowanie lepiej widać umieszczone na nich elementy)



Panikanova urodziła się w St. Petersburgu w 1975 roku, jest rosyjską surealistką, obecnie tworzy i żyje we Włoszech. Za płótna służą jej stare francuskie i włoskie książki, które wynajduje na pchlich targach. Inspirujące dla artystki są bazgroły poprzednich właścicieli, zabrudzenia, rozdarcia... przyznaje, że jeśli końcowy efekt jej się nie zadowala lub coś pójdzie nie po jej myśli, po prostu wyrywa kartkę i tworzy od nowa.
Strona poświęcona autorce. 




Urodził się w 1974 roku w Naperville, działa na terenie Nowego Yorku, jest znany ze swoich drobiazgowych i innowacyjnych rzeźb w książkach. Jego prace można było podziwiać na całym świecie, na wystawach międzynarodowych, na wielu indywidualnych i zbiorowych wystawach w galeriach, muzeach czy centrach sztuki. Jego prace zostały wyróżnione przez The Los Angeles Times (USA), The Guardian (Wielka Brytania), The Telegraph (Wielka Brytania), Chicago Tribune (USA), The Age (Australia), ARTnews, Modern Painters, Wired, The Village Voice, Harper’s, Esquire, and National Public Radio… 

„Zaczynam z istniejącą książką. Pieczętując jej krańce, tworzę zamknięte naczynie pełne nieodkrytego potencjału. Przecinam powierzchnię książki i wyizolowuję przód. Pracuję nożami, pęsetami i narzędziami chirurgicznymi. By rzeźbię po jednej stronie, eksponując każdą warstwę, przycinając idee i obrazy które mnie interesują. Nic w środku książki nie jest przesuwane, ani dodawane, tylko usuwane. Obrazy i idee odkrywają alternatywne historie i wspomnienia. Moja praca jest współpracą istniejącego materiału i jego wcześniejszych twórców, a ukończone fragmenty ujawniają związki wewnętrznych elementów książek w miejscach, w których były dokładnie od początku ich pierwotnego konceptu”.
Strona poświęcona autorowi. 




Nowojorski artysta studiował matematykę i filozofię na Uniwersytecie w Wisconsin, jednak rzeźbiarz szybko odkrył, że nie do tego został powołany...  
Strona poświęcona autorowi. 



Pierwsza praca Su
Urodziła się w roku 1975 w angielskim Sheffield, pracuje i żyje w stolicy Wielkiej Brytanii. Skończyła Royal College of Art w Londynie na kierunku Tekstylia oraz przez trzy lata studiowała na Bradford College of Art and Design na kierunku Bradford College of Art & Design. Blackwell to artystka pracująca głównie z papierem, swoje rzeźby wystawiała na całym świecie. Jej pierwszą pracą był „The Quiet American” — wycięła ćmy za pomocą noża introligatorskiego. Praca zainspirowana została chińską legendą o dwóch kochankach, których powstające z popiołów dusze przeistoczą się w dwie ćmy. Zaczęła pracować z papierem w 2003 roku ze względu na jego połączenie z duchowymi rytuałami, które spotkała w Azji Południowo-Wschodniej. Jak sama mówi wpłynęłi na nią Ann Hamilton, Annette Messenger, Joseph Cornell oraz Jonathan Callan.
Strona poświęcona autorce. 


Rzeźbić w książkach rozpoczęła w 2011 roku. Zawsze kochała książki, aż w końcu, jak sama mówi, znalazła inną drogę, by je ożywiać. Zawsze zwracała uwagę na ilustracje w powieściach, ale wraz z rosnącą ich ilością na półkach, coraz trudniej było jej się dostawać do tych najpiękniejszych, chciała je widzieć nonstop, nie pozostało jej nic innego tylko znalezienie sposobu, by to zrobić. Ze scyzorykiem, pęsetą i nożem rozpoczęła pracę nad pierwszą książkową rzeźbą — pochodzącymi z 1930 roku baśniami Hansa Christiana Andersena. Rzeźbi w starodrukach, w nowościach, mocno zniszczonych powieściach, czasopismach, w klasyce… 

Strona poświęcona autorce. 

Rzeźbiarz żyje i pracuje w Montrealu w Kanadzie. Jest artystą multidiscyplinarny, pracował jako reżyser, scenarzysta, kompozytor, piosenkarz, rzeźbiarz i pisarz. Jego rzeźby w książkach zazwyczaj przypominają krajobrazy i znane miejsca, nad jedną rzeźbą Laramee pracuje od trzech dni do trzech miesięcy. Jego prace były prezentowane w USA, Belgii, Francji, Niemczech, Szwajcarii, Japonii i Ameryce Łacińskiej. 
Strona poświęcona autorowi. 






Słowa, strony, akapity nie mają najmniejszego sensu dla tego niemieckiego artysty, on wykorzystuje obrazy z wiktoriańskich książek, wycina je i starannie je łączy, by stworzyć rzeźbę 3D, tworzy coś na kształt wikroriańskich teatrów papierowych, które w owym czasie cieszyły się ogromną popularnością. Książki po obróbce nie mogą zostać ponownie otwarte, są uszczelniane, oko cieszy jedynie ich wnętrze. Alexander Korzer-Robinson działa w Bristolu, urodził się jednak w Lipsku w Niemczech.  

Strona
 poświęcona autorowi. 




Opisy autorów albo zostały zaczerpnięte z ich stron, albo z poniższych źródeł, albo z tego i z tego ;) 

Źródła: 
http://www.kellycampbellberry.com/
http://jruck.us/post/41051019722/brian-dettmer-book-autopsies
http://www.dailymail.co.uk/news/article-2131800/Alexander-Korzer-Robinson-based-Bristol-takes-old-books-make-3D-works-art.html


Co myślicie o bookarcie? Podoba Wam się, czy raczej nie? :) Dajcie znać! 
Niech Book będzie z Wami, 
Matylda


W cyklu o grafikach nie mogłabym nie wspomnieć o Danielu Mrozie, czyli jednym z najznamienitszych polskich ilustratorów XX wieku. Był twórcą okładek, grafik do książek czy scenografii teatralnych. Jest znanym na całym świecie ilustratorem dzieł Stanisława Lema, bo gdzie pojawiały się Bajki robotów czy Cyberiada, to towarzyszyły im właśnie rysunki Mroza.

Co w jest takiego niezwykłego w Mrozie? Jedni powiedzą, że styl, inny, że doskonałe wyczucie słów powieści, a jeszcze inni, że surrealizm, a wręcz groteska rysowanych przez niego postaci. Ja uważam, że w rysunkach krakowskiego grafika drzemie jakaś magia, to chyba dzięki niemu Bajki robotów stały się dla mnie tak ważną, a odkrytą zupełnie niedawno pozycją, bo chociaż o nich słyszałam, chociaż czytałam Pamiętnik znaleziony w Wannie,  to jakoś po Bajki robotów wciąż gdzieś mi się zawieruszały na czytelniczej liście.

Wracając do Daniela Mroza, urodził się w Krakowie w roku 1917, miał o dwa lata starszego brata Sokratesa, jego ojciec Stanisław Mróz był znanym przedwojennym dziennikarzem, który publikował w Ilustrowanym Kurierze Codziennym. Za treści antyhilterowskie i działalność konspiracyjną został aresztowany przez gestapo, a następnie wywieziony do Auschwitz, gdzie zmarł w 1941 roku, jego żona na po pół roku od jego aresztowania zmarła. Daniel Mróz po wojnie, w roku 1946 rozpoczął studia na na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie też poznał przyszłą małżonkę. 




Słyszeliście o Danielu Mrozie? Znacie jego prace? 

Niech Book będzie z Wami,
Matylda

Źródło: tu 


Co to była za przygoda! Nie spodziewałam się, sięgając po książkę Bradleya, że jego powieść mnie zauroczy, że poczuję się znowu jak mała dziewczynka, która uwielbia snuć plany opanowania świata. Flawia może i nie miała takich aspiracji, ale traf chciał, że w ogrodzie jej domu tuż obok ogórków, znaleziono trupa, więc zapałała chęcią rozwikłania zagadki. Flawia mamiona dziecięcą ciekawością i chęcią udowodnienia wszem i wobec swojej wartości, rozpoczyna śledztwo, w którym wielokrotnie będzie korzystać z aktorskich predyspozycji i kłamstwa. 

Szczerze mówiąc, bałam się tej książki, wiecie lub nie, ale ja i nastoletnie bohaterki zazwyczaj się nie lubimy, one strasznie mnie irytują, ale z Flawią było inaczej. Pewnie to zasługa tego, że dojrzałam w niej Wednesday Addams. Na korzyść książki przemówił klimat lat pięćdziesiątych, prowincjonalność i skrywający mnóstwo tajemnic angielski dworek. Historia domostwa de Luce'ów zbudziła niewątpliwe moją ciekawość. Autor świetnie osadził akcję i nadał jej niepowtarzalnego, czasami odrobinę mrocznego, ale oprawionego w dozę komizmu nastroju. Główną bohaterkę poznajemy, gdy jej starsze siostry zamykają ją w szafie, nie ma z nimi zbyt miłych relacji, Ofelia i Dafne traktują Flawię jak zbędny dodatek. Na domiar złego owdowiały ojciec, pułkownik o surowym obyciu, rzadko kiedy okazuje córkom ciepłe uczucia. Flawia jest często pozostawiona sama sobie, ale czy jej to przeszkadza? A gdzieżby! Młoda panna de Luce'a ma własne laboratorium chemiczne, w którym majstruje, kiedy tylko ma wolną chwilę i planuje słodkie zemsty na siostrach. Jej pasja niejednokrotnie przyda jej się w rozwiązywaniu zagadkowej śmierci. 

Z Flawią wyruszamy w przygodę, na rowerze Gladys gna do miejsc, w których uważa, że odnajdzie kolejne puzzle potrzebne do rozwiązania śledztwa. Jej sarkazm, pomysłowość i nienasycona ciekawość często pakują ją w kłopoty, jednak potrafi z nich, niemal, zawsze wyjść obronną ręką. Razem z Flawią składamy kolejne części zagadki, cóż, miej więcej koło dwusetnej strony miałam już podejrzanego, motywu jeszcze troszkę brakowało, ale ostatecznie mój typ się sprawdził. Ale czy to znaczy, że powieść była przewidywalna? Z pewnością, ale wiecie, co? Co z tego! Bawiłam się świetnie, gdy w narracji Flawi, bo to z jej perspektywy napisana jest powieść, pojawiały się dygresje odnośnie kultury i historii. Było ich całe mnóstwo, ale na całe szczęście były opatrzone odpowiednimi przypisami, na angielskich dziejach mało się znam, ale po przeczytaniu książki pewne ich zawiłości utkwiły mi w pamięci i czym prędzej musiałam sprawdzić, o czym to Flawia opowiadała. Te smaczki niewiarygodnie pozytywnie na mnie działały.  

Historia Flawii w moim mniemaniu bardziej skierowana do młodzieży niż dorosłych, nawet myślę, że i dzieci mogłyby się świetnie odnaleźć w opowieści młodej panny detektyw. Nie miałam co do niej wielkich oczekiwań, ale muszę powiedzieć, że świetnie się bawiłam. Styl Bradley'a nie jest namolny, nie czyni z dziewczynki alfy i omegi, Flawia popełnia błędy, w swym rozważaniach nie jest dalekosiężna, wady czynią ją dziewczynką z krwi i kości. Przejmowałam się jej losem, kibicowałam, by rozwiązała zagadkę szybciej niż policja, której nomen omen przeszkadzała w działaniach. Flawia to szczwana bestyjka. Chętnie poznam jej kolejne losy... By znowu poczuć się dzieckiem. Powieść Bradley'a nie jest kryminałem, który będzie mroził krew w żyłach barwnymi opisami zbrodni, nie po to został stworzony, Flawia de Luce: Zatrute ciasteczko, to historia czasem ciepła, czasem smutna, czasem zabawna, to historia dla tych, którzy akurat mają chęć na lekką lekturę z bohaterką do polubienia, z ciekawymi postaciami i prostą zagadką, która skrywa sporo tajemnic z przeszłości.


Ilość stron: 368
Wydawnictwo: Vesper
Autor: Alan Bradley



Niech Book będzie z Wami, 
Matylda





Cieszę się, że seria Wam przypadła do gustu :) Nie przedłużając, zapraszam :)




Szczerze mówiąc, spotkałam się z wieloma argumentami przeciwko czytaniu autorów, którzy wydają samych siebie lub ze współfinansowaniem. niektórzy twierdzą, że ich książki są zbyt słabe, więc nie trafiły w gusta tradycyjnie wydającego wydawnictwa, inni, że chociaż takie powieści mogą być dobre, to korekta i redakcja leży i kwiczy. Są jeszcze głosy mówiące o okradaniu ludzi, którzy zdesperowani są sami zapłacić za wydanie własnej książki, obiecywane są im świetne promocje, a kończy się tym, że książka gnije gdzieś w magazynie. Jak jest naprawdę? Nie wiem. Przeczytałam jedynie książkę Marsjanin Andy’ego Weira, która była wydana w taki sposób, a więc zdarzają się ciekawe i godne poznania pozycje, prawda? Ale to nie działo się na polskim rynku... Czy istnieją równie dobre książki, które zostały niedocenione przez tradycyjnych wydawców u nas? Chciałabym się przekonać, więc na blogu swoje miejsce znajdzie cykl Sobota z selfpubem/vanity...

A co sądzi druga strona, czyli autorzy na ten temat? Robiąc reaserch, chciałam dowiedzieć się dlaczego pisarze decydują się na takie przedsięwzięcia, na które nieraz muszą wyłożyć pieniądze rzędu kilku tysięcy złotych.

O to parę głosów, które udało mi się odnaleźć (w imieniu i nazwisku znajdują się odsyłacze, skąd pochodzą cytaty). 

Alicja Malicka, autorka między innymi Morderstwa w Miłowie (fragment postu z bloga autorki): Na pytanie, czy autorowi warto inwestować w takie przedsięwzięcie, odpowiedź nie jest jednoznaczna. To zależy od indywidualnych oczekiwań. Jeżeli jest gotów na ciężką pracę, związaną z samodzielną promocją i reklamą, to jak najbardziej. Bo licząc w tym zakresie jedynie na wydawnictwo, można się srodze zawieść.

Katarzyna Majgier, autorka Stuletniej gospodyni, Cyklu Dzienniki Ani Szuch czy też Amelki (fragment postu z bloga autorki): fragment postu z bloga autorki): Oczywiście nie ma róży bez kolców: powierzając książkę wydawnictwu autor ryzykuje, że jej wydanie pójdzie nie po jego myśli. Być może wydawca zbyt długo będzie zwlekać z publikacją książki, zaniedba promocję albo dystrybucję, autor może nie mieć wpływu na to, jak książka wygląda (to jest bardzo częste w umowach wydawniczych), a nawet na jej treść (na szczęście ingerowanie w treść wbrew autorowi jest na razie dosyć rzadkie). Oczywiście to wszystko nie musi się zdarzyć, ale może.

Kamil Dziadkiewicz, autor Miasta Krwi (fragment postu z fanpage'a autora): Po pierwsze: pełnię praw do "Miasta krwi" mam ja (nikt nie zadysponuje nimi lepiej niż ja). Po drugie: standardowe wydawnictwa mają rozliczenia półroczne, Po trzecie: w przypadku ewentualnych tłumaczeń na inne języki, to ja podpisuje umowę i to ja czerpie z tego tytułu korzyści. Po czwarte: organizuję sobie co chcę, kiedy chcę, gdzie chcę (wydawnictwo robi swoją promocję, ja swoją). Po piąte: debiut traktuję jako przetarcie/rozpoznanie. Po szóste: dlatego, że nie chciało mi się brać udziału w konkursach, które mają podłe regulaminy. Po siódme: wysyłanie książek i czekanie na opinie czasem kilkanaście miesięcy jest bez sensu (często pozytywna decyzja wcale nie wiąże się z wydaniem! a nerwów i tak nikt nie zwróci).

Tylko trzy głosy, ale jak ze sobą zbieżne, prawda? Selfpub/vanity pozwala na zachowanie niezależności, praw do książki, pozwala na samodzielną promocję i walkę o czytelnika, ale jednak niesie ze sobą minusy, dany pisarz skazany jest na ciężko pracę i nierzadko słowa krytyki a to od czytelników, a to od tradycyjnych autorów. Zagranicą wygląda to już trochę lepiej, a pisarze sami siebie wydający nie jawią się jako zło koniecznie, ale stają na równi z tymi, którym udało się trafić do w łaski tradycyjnych wydawnictw.

Zagranica

Spójrzcie na ikonografikę, która ilustruje self-publishing w Niemczech na rok 2015, w ankiecie tej widzimy, że wolność i kontrola również ma wpływ na decyzje o samopublikowaniu w Niemczech, co ciekawe odsetek niezależnych autorów, którzy nigdy nie współpracowali z tradycyjnym wydawcą rośnie z roku na rok (60%), a 35% pisarzy nigdy nawet nie próbowało znaleźć wydawcy. Z roku na rok wzrastają również zarobki niezależnych niemieckich pisarzy, w 2013 średni zysk autora wynosił na miesiąc 312 euro, w roku 2015 jest to już 512 euro, jednak 45% zarabia 50 euro miesięcznie, a 11% decyduje się żyć z pisania (ich zarobki oscylują w granicach 1000 euro miesięcznie). Jak jest u Niemców z marketingiem? Zazwyczaj jest on szeptany, ale również często autorzy zakładają strony internetowe i działają w social media (w czołówce jest oczywiście Facebook 72% autorów z niego korzysta). 30% stosuje zniżki, 23% stawia na płatne reklamy i rozdawanie darmowych egzemplarzy książek, większość jest aktywna na portalach zrzeszających czytelników Goodreads czy LoveleyBooks. Po więcej informacji odsyłam do selfpublisherbibel indiesgogerman.  Niestety podobnych krajowych zestawień nie znalazłam, a wielka szkoda, bo pewnie dostarczyłyby ciekawej wiedzy.

Koszty

Na nie składają się koszt opracowania książki, druk i oprawa. Kiedyś wydawało mi się, że wydanie książki polega na tym, że trafi ona do wydawnictwa i hop siup, stanie na półkach w księgarniach, cóż, wcale tak nie jest. Należy zapłacić za jej redakcje, poprawianie (korektę), okładkę, ewentualne ilustracje, papier, druk, oprawę, skład, naniesienie korekty, jeśli potrzeba i istnieje chęć przygotowanie wersji elektronicznej książki, a i jeszcze przygotowanie książki do druku, a potem... Koszta rosną... Nie znalazłam niestety informacji szczegółowych, autorka Monika Siuda w jednym z wywiadów zdradziła, że za książkę Tajemnice Niny liczącą 444 strony, zapłaciła 16 1600 złotych, jednak nie było w rozmowie zawarte ile wynosił nakład powieści i kosztowały poszczególne etapy.  

Tego typu wydawanie książek oferują: Novae Res, Black Unicorn, My Book, WFW, Radwan czy Poligraf .

Jestem ciekawa czy jakaś książka mnie zaskoczy, czy któraś będzie potrafiła mnie wzruszyć, jeśli znacie jakiś autorów, którzy wydali w taki sposób piszcie, chętnie poczytam ich powieści! Już kilka książek znalazłam sama, takich, które zainteresowały mnie opisem i okładką, życzcie mi udanej przygody! Już 21 maja pojawi się pierwsza recenzja książki niezależnego autora! :)

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda





W jej pokoju był chłopak.

Gdy wieźli ich odkrytym ku uciesze gawiedzi wozem, ten mały i gruby kulił się przerażony nienawiścią tłumu.

Zgnilizna.
Kłamstwa Locke'a Lamory Scott Lynch
W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego roku Sendovaniego zdesperowany Złodziejmistrz z Camorry złożył nagłą i niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając nadzieję, że uda mu się sprzedać małego Lamorę.

Długa Droga do domu: Wspomnienia uciekiniera z północnokoreańskiego piekła Kim Yong we współpracy z Kim Suk-Young
A gdzie w takim razie jest mój dom? 

Malowany Człowiek Peter V. Brett 
Z oddali dobiegł odgłos wielkiego rogu.

Z mgły zrodzony Brandon Sanderson
Z nieba sypał się popiół. 

Zaginięcie Remigiusz Mróz
Chyłka usłyszała gitarowe solo  Iron Maiden i przez moment nie wiedziała, co się dzieje. 


Wróciłam na bloga, jak wrażenia po miesiącu moich ponownych rządów na Leonie? Zadowoleni? Coś Wam się nie podobało? Coś Wam się spodobało? Piszcie śmiało!

Matylda



Istnieje wiele rodzajów śmierci: gangrena, starość, nóż w plecy... ale tak czy inaczej, kończysz w tym samym punkcie.

Jest wiele książek, które sobie cenię, z których czerpałam wiedzę o świecie, wiele uwielbiam, a mnóstwo powieści pokochałam, ale chyba... Chyba mam nowego faworyta w czytelniczym haremie. Wydawałoby się, że Kłamstw Locke'a Lamory żadna książka z piedestału nie może zrzucić, stoją na czele mych ulubieńców od lat, ale teraz, dziwiąc się, uświadomiłam sobie, że historia spod pióra Lyncha nie musi być mym jedynym książkowym ukochanym. Znalazłam mu towarzysza. Miecze cesarza wspięły się na pierwsze miejsce, przerodziły się w nową miłość, nową fascynację. Wiem jedno, będę do niej wracać, bo jest warta odświeżonego poznania, głębszego wczytania, by rozwikłać jej sekrety. Miecze cesarza Briana Staveleya to powieść może i rozrywkowa, może i miejscami wtórna, ale od pierwszych jej słów byłam w czytelniczym niebie. Każdą stronę przewracałam z rosnącą ekscytacją, dawno już nie miałam tego szaleńczego uczucia, że już, teraz, zaraz chcę się dowiedzieć, co czai się na końcu książki. Zakochałam się w niej, nie oczekiwałam wiele od lektury, a jednak okazała się wyśmienita, cieszę się, że jakimś zbiegiem okoliczności trafiłam na nią i poświeciłam jej kilka chwil życia, jej przeczytanie sprawiło mi wiele radości.


Świat Staveley'a może i opiera się na kilku znanym z innych książek schematach, ale pisarz wykorzystał je naprawdę dobrze. Jest cesarz, są jego dzieci, jest wreszcie stara, potężna rasa, która snuje się niczym widmo nad mieszkańcami Annuru. Należy do krainy mitów, ale mimo wszystko jej wspomnienie wciąż budzi grozę wśród ludzi. Powieść toczy się na trzech płaszczyznach, obserwujemy przygody, które dotykają dzieci cesarza, Adare - najstarszą z rodzeństwa i jedyną kobietę, Kadeana dziedzica trona i Valyna najmłodszego. Narracja, która towarzyszyła Adare najmniej mnie urzekła, ale było też jej stosunkowo niewiele, najbardziej do gustu przypadł mi Valyn, książę trafił na wyspę, na której szkolenie przechodzą przyszli Kettrelczycy, czyli elitarni żołnierze cesarstwa Annuru, Valyn ma wkrótce do nich dołączyć. Musi przejść Próbę Hulla, której wielu nie daje rady i wielu w niej polega. Najmłodszy z rodzeństwa to dzielny i inteligentny chłopak, który nie boi się stawić czoła niebezpieczeństwom. Kadean trafił w najdalszy zakątek swego przyszłego cesarstwa, do siedziby mnichów, tam szkoli się pod opieką czasem bezlitosnych nauczycieli, dla których jego pochodzenie nie jest ani istotne, ani pozwalające na choćby ułamek lepszego traktowania. 

Żyj teraz, powiedział sobie w duchu, przywołując jeden z podstawowych aforyzmów Shinów. Przyszłość jest snem. A jednak część jego myśli - jakiś głos, który nie zamierzał się uspokoić - przypominał mu, że nie wszystkie sny są przyjemne, a czasem, choćbyśmy nie wiadomo jak się przewracali i rzucali na posłaniu, nie udaje się z nich przebudzić.

Kolejne wychodzące na jaw sekrety okoliczności śmierci cesarza Annuru, sprawiały, że zaczęłam wręcz drzeć o życie trójki jego dzieci, wokół których niebezpieczeństwa coraz bardziej i bardziej się nawarstwiały. W tej książce nic nie jest takie na jakie wygląda. Brian Steveley stworzył świetną powieść, w której nie przytłoczył nas polityką i mitologią wykreowanego przez siebie świata, wręcz przeciwnie, dawkował wiedzę, chociaż miejscami wolałabym, by pochylił się chwilę dłużej nad danym zagadnieniem. Tym niemniej muszę z czystym serce stwierdzić, że Miecze cesarza to udany debiut, który na długo zapamiętam. A świadczy o tym, choćby fakt, że Boski ogień, czyli drugą część serii Kronik nieciosanego tronu, kupiłam w dniu premiery... 


Niech Book będzie z Wami
Matylda
źródło: tu




Wydanie na świat naszego pierwszego zdrowego dziecka zajęło mnie i Y. kilka lat, dlatego że nasze pierwsze dziecko zginęło na ołtarzu Kim Ir Sena. W każdym gospodarstwie domowym i w każdej przestrzeni publicznej na ścianie wisiał portret Kim Ir Sena. [...] Moja żona nabożnie czyściła portret każdego dnia  rano. Czyściła go nawet w zaawansowanej ciąży i pewnego dnia, czyszcząc ten portret, spadła z krzesła i poroniła. 

Spodziewałam się, że ta książka mną wstrząśnie, ale nie myślałam, że aż tak. Na początku zaznaczałam w niej fragmenty, które nie mieściły mi się w głowie, ale potem zaprzestałam, było ich zbyt wiele, musiałabym zaznaczyć całą książkę. Czytałam sporo pozycji odnoszących się do życia w Korei Północnej, oglądałam kilka reportaży i wystąpień na TEDzie, mimo mojej... znajomości tematu? Chyba można to tak określić. To nigdy nie jestem gotowa na spotkanie z makabrycznymi opowieściami wprost z naszego świata, wprost z rzeczywistości, to co się dzieje w Korei Północnej przechodzi moje pojęcie. Ludzie przeżywają horror na ziemi.  

Długa droga do domu: Wspomnienia uciekiniera z północnokoreańskiego piekła jest relacją życia Kim Yonga, jego opowieścią o piekle na ziemi, które początkowo jawiło mu się jako raj. Jego historię możemy podzielić na trzy części: pobyt w sierocińcu, błyskotliwą karierę i powolną śmierć w piekle, w obozach pracy. Musicie wiedzieć, że w Korei Północnej ważne jest urodzenie, jeśli któreś z rodziców uznane było za antyrewulucjonistę, równało się to z zesłaniem całej rodziny do obozu pracy albo śmiercią wszystkich jej członków. Matka Kim Yonga doskonale zdawała sobie z tego sprawę, więc oddała syna do sierocińca, gdzie uznano, że jego rodzicami byli bohaterowie wojenni. Od najmłodszych lat nianie wpajały wychowankom ideały komunistyczne i miłość do Kim Ir Sena, który jawił się dzieciom jako ojciec. Gdy sierociniec odwiedził pulchny wicepremier, sieroty uznały, że to jeden z uprzywilejowanych kapitalistów i zaatakowały go kamieniami, krzycząc Precz z brzuchatym właścicielem ziemskim, precz z chciwym kapitalistą, precz z wyzyskiwaczem ludu!. Kim Yong został adoptowany przez rodzinę o wielkich aspiracjach, która dobrze radziła sobie w Pjoninagu i z całą mocą spełniała życzenia Wielkiego Wodza, a on łaskawym okiem patrzył na tych, którzy brali pod swój dach sieroty. Kim Yong żył wśród dostatku, niczego mu nie brakowało, dostawał słodycze i zabawki, o których jego rówieśnicy poza stolicą i również w niej mogli tylko pomarzyć. Wiodło mu się dobrze, potem poszedł do szkoły, poznał grupkę przyjaciół, żył niczym normalny nastolatek z Europy. W pracy zdobywał zagraniczne waluty, miał wszystko: dom, rodzinę, służbowy samochód. Nie miał jednego: robotniczego pochodzenia, jego biologiczny ojciec został oskarżony o szpiegostwo, gdy prawda wychodzi na jaw, Kim Yong pozostaje z niczym.

Niewiarygodne wypadki kanibalizmu były zbyt liczne, by wszystkie je wymieniać, ale wszystkie łączyło jedno ludzie dopuszczali się tych niesłychanych czynów, kiedy byli zagłodzeni na śmierć.

Opowieść z obozów do których trafił, a zwłaszcza obozu Numer 14 była dla mnie wstrząsem. To, co Kim Yong tam przeżył, bezsprzecznie można porównać do sytuacji więźniów niemieckich obozów zagłady. Racje żywnościowe wystarczały, by żyć, ale jednocześnie powoli doprowadzały do głodowej śmierci. Ludzie przypominali cienie. Widma. Czytając historię Kim Yonga, najgorsza była dla mnie myśl, że ten człowiek nic nie zrobił, nawet aresztowany, ba! nawet po wydarciu się z piekła Korei Północnej wierzył we wpojone mu ideały. 

Nie płakałam przy tej książce, przez większość powieści była zła i zdziwiona zarazem do czego może doprowadzić pranie mózgu. Byłam zszokowana rozmiarem głodu, który pojawiał się w latach dziewięćdziesiątych w Korei. Choćby ten fragment o tym mówi: Późno w nocy bezdomni i sieroty powracali jednak na stację i wielu z nich umierało tam z zimna i wygłodzenia, stąd rytuałem się stało, iż o brzasku ciężarówka patrolowa zabiera stosy nieruchomych zwłok z podłogi poczekalni. Ta powieść bezsprzecznie mną wstrząsnęła, współczułam Kim Yongowi, współczułam koreańskiemu społeczeństwu, współczuję tym, którzy muszą mierzyć się z codziennością koreańskich obozów i tym, którzy daremnie próbują uciec z Korei... Kupiłam Długą drogę do domu w Świecie Książki, za całe 8,50, polecam Wam tę książkę, jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda piekło. 

Autorzy: Kim Yong we współpracy z Kim Suk Young
Ilość stron: 239
Wydawnictwo: Świat Książki

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda