Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)

Mogę się założyć, że Ward gonią terminy za każdym razem, gdy pisze swoje książki - moje drugie spotkanie z jej twórczością wypadło lepiej niż pierwsze, ale znowu miałam wrażenie, że pisarka pędziła z akcją na łeb na szyje byle skończyć. Zranieni 2 to książka zdecydowanie lepsza od swojej poprzedniczki - więcej się dzieje, Ward rozbudowuje bohaterów, czuć chemię między postaciami, jednak... Sto osiemdziesiąt stron to zdecydowanie za mało, by zżyć się z postaciami czy w jakikolwiek sposób sprawić, by książka zapadła w pamięć. Mnie przeczytanie zajęło raptem dwie godziny - lekkość pióra autorki to zdecydowanie siła napędowa powieści, ale czy wystarczający element, by Zranionych Wam polecić? 

Sidney i Peter przechodzą kryzys - prawda, którą mężczyzna chciał za wszelką cenę ukryć, wychodzi na jaw. Czy dziewczyna mu wybaczy kłamstwa? Wreszcie czy sama będzie potrafiła wrócić do rodzinnego domu? Historia tej dwójki jest prosta, Ward nie wymyśliła im wielkich przeciwności losu, stosowała półśrodki znane z innych powieści, jednak nie mogę Wam ich zdradzić, bo musiałabym tutaj użyć kilku spoilerów. Tym niemniej muszę się przyznać, że nawet się uśmiechałam do tej książki! Tak, moi drodzy, miałam banana na ustach - podobała mi się relacja Sidney i Petera, ich przekomarzanie, ich wspólne rozmowy, chociaż przez to, że tej dwójki było najwięcej książka... traci. Oczywiście to romans, wiem, zdaję sobie z tego sprawę, jednak Ward nie kreuje postaci drugoplanowych, ba! postacie drugoplanowe to nadużycie, są to bohaterowie raczej epizodyczni mający krótką rolę do odegrania - powiedzenia kilku słów, może zepsucia relacji między zakochanymi... Ale są oni jedynie na chwilę, grają w orkiestrze przez kilka stron i kończy się ich wątek. Niestety nie budowało to klimatu. Nie było tutaj napięcia, akcja przesuwała się z punktu A do B, na chwilę się zatrzymując, a potem znów nabierając tempa. Dobrym rozwiązaniem byłoby nieco wydłużenie akcji, danie czytelnikowi i bohaterom możliwości przeżycia danego wydarzenia. Zbyt krótki czas Ward pozwoliła nam pozostać w domu głównej postaci, gdyby pobyt był dłuższy z pewnością mogłabym go uznać za najciekawszy i najbardziej emocjonalny spośród wszystkich wydarzeń w Zranionych. 

Może i marudziłam, ale poza tym nie mam przesadnie zastrzeżeniem do historii - nie zgrzytała ona logicznie, bohaterowie znaleźli się w takich sytuacjach, że rozumiałam, skąd wzięło się takie, a nie inne ich rozwiązanie. Książkę polecam tym, którzy chcą przeczytać krótki romans, na chwilę przenieść się do świata dwójki zranionych przez los ludzi - nie oczekujcie wielkich emocji, ale jeśli nastawicie się, jak ja, na prostą lekturę, nie zawiedziecie się.

Matylda

Za książkę dziękuję Editio Red. 



Za chwilę święta. Czas obdarowywania najbliższych prezentami, które spodobają im się mniej lub bardziej. 

Zawsze staram się być nastawiona optymistycznie i mimo wydawania pieniędzy, próbuję jak najlepiej dobrać wszystkie prezenty. Chcąc nie chcąc, zazwyczaj są to książki i, póki co, nikt nie narzeka. Niektóre tytuły mają moc przyciągania do siebie nawet statystycznych Polaków, których papierowe stronice zapchane czarnymi znaczkami przyprawiają o uczucie dyskomfortu. Rok temu się sprawdziło, więc zaryzykuję i w te święta.

Długo szukałam idealnej książki dla mojego dziewięcioletniego siostrzeńca, wyjątkowo dojrzałego i poczytalnego jak na swój wiek. Nie chcę kupować mu zabawek, którymi zaraz się znudzi. Szukałam czegoś, co zostanie w pamięci na dłużej. 

W końcu znalazłam coś, co wydawało mi się wręcz idealne, ale nie znalazłam w internecie żadnej recenzji tego tytułu. Zaryzykowałam, zajrzałam i jestem zdumiona.

“Jak prosić o wybaczenie?”

“Jak prawić komplementy?”

“Jak zwyciężać?”

To trzy spośród “50 rzeczy, o których młody dżentelmen wiedzieć powinien” autorstwa Johna Bridgesa i Bryana Curtisa, którzy na swoim koncie mają również podobny poradnik dla młodych dam. Wszystko w nieszablonowej oprawie i dość przystępnym języku dla w miarę ogarniętego dzieciaka. Każde potrzebne zagadnienie dokładnie wyjaśnione. Co można, czego nie można i dlaczego. Myślę, że lektura spokojnie mogłaby się przydać i niektórym dorosłym.

Nie wiem jeszcze jak książkę odbierze mój siostrzeniec, ale wierzę w to, że z ciekawością podejdzie do jej treści i na pewno coś z niej wyniesie.

Ania

Dziś przychodzę do Was z pomysłami na świąteczne prezenty prost z chińskiego sklepu, który, notabene, uwielbiam, robię na nim stale zakupy - oczywiście, raz zdarzają się lepsze zakupy, raz gorsze, ale zazwyczaj jestem zadowolona, więc, do rzeczy!

Wybrałam dla Was kilka produktów, które - prócz darmowej przesyłki są również sprawdzone, sama je mam ;) I korzystam z radością! 

ZAKŁADKI

Marzyła mi się kiedyś taka właśnie zakładka, kiedy patrzyłam zazdrośnie na niektóre bookstagramy, Alie spełniło moje marzenie za dwa złote. 

Dodaj napis

Polecam Wam pakiety zakładek na Alie, sama mam kilka, a oto mój ulubiony: koty. Dla zakładkowych zbieraczy takie pakiety są świetnym pomysłem na prezent - ich nałóg zostanie z pewnością satysfakcjonująco utemperowany. 


Dodaj napis

Najpiękniejsza zakładka w mojej kolekcji - jest śliczna i świetnie się sprawdza! Korzystam z niej już od trzech miesięcy, jestem wciąż nią zachwycona. 


Dodaj napis

NOTES 

Notes jak z Harryego, trochę fantastyczny, na pewno klimatyczny. Polecam! 

Dodaj napis

LAMPKA

Coś do ułatwienia czytania, poręczne, dobrze świecące!
Dodaj napis

bonusik DLA BLOGERA KSIĄŻKOWEGO

Coś dla tych, którzy lubią zaznaczać cytaty w książkach - słodkie duszki. Korzystam, jednak musicie mieć na uwadze, że klej w nich czasem słabo trzyma, jednak... Są tak urocze i kosztują niecałe dwa złote! 
f
Mam jedną z planet, świetnie się sprawdza do zapisania cytatu albo jako memocard, gdy chcę pamiętać o jakimś poście na bloga. 

Dodaj napis

Z poniższymi zakładkami jest niestety podobny problem, jak z duszkami, klej jest dość słaby, jednak nieco lepszy niż w duszkach. Ale urokliwość jest 10/10. Sama mam pigwinki i jestem zachwycona. 

Dodaj napis


Matylda


Złotkowo – to mała (bądź nie, jak się potem przekonamy, ale nie wyprzedzajmy faktów) mieścina, w której żyje Michalina wraz z babcią Zosią i bratem-synem Bartkiem. Babcia Zosia prowadzi kawiarenkę – Cynamonowe Serca, dziewczyna jej w tym pomaga, jednak lokal przynosi coraz mniej zysków, a Miśka marzy, aby zacząć studia zaoczne. Kobiety decydują się założył pensjonat, do którego trafia czterech zupełnie różnych lokatorów, a każdy z nich skrywa jakieś traumatyczne przeżycie. Lena i Kaja – matka i córka, ta pierwsza wciąż nie pogodziła się z przeszłością. Artur – pracoholik dla którego święta, to idealna okazja, by nadrobić zaległości w pracy. I Wiktoria – staruszka, która wydaje się być opuszczona przez wszystkich. Ci bohaterowie sprawią, że na nowo poczujecie magię świąt! 

Sam pomysł przyjemny – idylliczne miasteczko w górach, gdzie każdy każdego zna, wszyscy o siebie dbają, dobroduszna główna bohaterka, która stanęła po śmierci matki na wysokości zadania i wychowuje dzielnie swojego młodszego brata. Zranione dusze szukające sensu życia… Świąteczna atmosfera, a wszystko okraszone magią miłości. Chcielibyście coś takiego przeczytać w zimowe wieczory? Cóż, chciejcie dalej! Bo „Wieczór taki jak ten” to… no, właśnie nie wiem co, harlequinem tego nie nazwę, bo tam wielokrotnie lepiej przedstawiony jest romans między bohaterami, obyczajówka to to też nie jest, może po prostu powieść o niczym? Wiem żaden to gatunek, ale inaczej nie da się tej książki zaklasyfikować. 

Mamy tutaj może trzysta stron, może nieco mniej, bo ostatnie poświęcone są na przepisy jak np. zrobić takiego anioła z masy solnej, trzysta stron, które nie mają ani składu ani ładu. Ta książka nie ma osi fabuły, mamy różne wydarzenia, różne scenki z życia bohaterów – przeszłość miesza się z teraźniejszością bez większego sensu – te wspomnienia nic nie wnoszą nowego do powieści, są jedynie wstawkami, by cokolwiek do niej upchnąć, by cokolwiek nowego się wydarzyło. A to znowu wracamy do wspomnień Miśki, a to do wspomnień Zosi, a to ktoś inny sobie wspomina i opowiada. Mamy czasowy misz-masz i wiecie, nic do tego nie miałabym, gdyby styl Gargaś był inny, a wydarzenia z przeszłości miały sens (wielokrotnie to opowieści, które można by zawrzeć w kilku zdaniach), ale autorka zamiast cokolwiek opisać, zamiast pomóc nam wczuć się w sytuację bohaterów tworzy dialogi na stronę, o, np. takie: 

„Kiedy Miśka weszła do kominkowego pokoju, bo tak nazywali salon, babcia ziewnęła.
— Idę do siebie — oznajmiła.
— Możesz zostać u nas.
Zosia roześmiała się.
— Faktycznie, mam daleko. Dwa kroki.
— Myślę, że dwadzieścia dwa.
Teraz śmiały się obie.
— Zanim pójdziesz, chcę ci oznajmić, że musimy udekorować „Cynamonowe Serca”.
— Do świąt jeszcze kilka tygodni.
— Za tydzień, dwa. [O co chodziło w tym dialogu? XD święta są za tydzień dwa, czy jak?]
— Tylko żebyś nie zamieniła kawiarenki w domek Świętego Mikołaja, jak rok temu.
— Czy coś ci się nie podobało w mojej dekoracji? — Miśka zaśmiała się.
— Girlandy bombek zwisały z żyrandoli i przy każdym otwarciu drzwi i podmuchu wiatru spadał z nich do talerzy gości srebrny pył.
— No i? — Miśka podparła się pod boki.
— Jedli dalej.
Parsknęły śmiechem. [Ja już się wcale nie dziwię, że traciły klientów ;)]
— W tym roku planuję poustawiać na parapetach choineczki z filcu, które uszyłam już latem. I nakleić na szyby płatki śniegu. Srebrne?
— A co z białymi jest nie tak?
— Białe były w zeszłym roku.
— No to właśnie mówię.
— Ale ja już wycięłam srebrne.
— Niech będą srebrne — zgodziła się Zosia.
— Zobaczysz, będzie pięknie.
— Zapewne.
Roześmiały się.”

Koń z rzędem dla tego, kto się chociaż raz roześmiał z bohaterkami! Styl w tej książce jest beznadziejny, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Gdyby autorka się bardziej postarała, ludzie zaczęliby może myśleć przy jej powieści – a przecież bestsellerem empiku nie zostają książki, przy których nie można napisać, że lekko się czytało. No, ale jak ciężko ma się czytać książkę, która jest po prostu scenariuszem? W której narrator to plotkara z targowiska, która próbuje nam wcisnąć historie z życia wszystkich sąsiadów? Narrator to kolejna opcja dialogowa, to kolejna część dialogu, nie jest on ani trochę różniący się od stylu wypowiadania bohaterów (bo wiecie trudno jest nadać poszczególnym postaciom unikatowe cechy) – no, może czasem są zdania bardziej rozbudowane. 

No, a jak przy postaciach już jesteśmy. Miśka – dziewczyna o złotym sercu, która irytuje na każdym kroku, o której wiemy, że nie chce by Bartek (jej brat) zwracał się do niej per mamo, bo autorka raczyła to zaznaczyć chyba cztery razy w powieści, kiedy chłopiec tak się do niej zwrócił… Czytelnik nie jest idiotą, naprawdę. Miśka ma 27 lat, jej matka Ilona umarła, kiedy dziewczyna miała lat 18. („Nie było mnie przy niej” — pomyślała z goryczą Miśka. Kiedy Ilona odchodziła z tego świata, córki przy niej nie było.”), zostawiając jej na wychowanie dziecko. Co ciekawe – nie wiem, gdzie był wtedy ojciec dziecka. Autorka raczyła wspomnieć, że on często gdzieś wybywał, że często znikał, ale… Nie rozumiałam, jak to się stało, że Ilona zaszła w ciążę, w dziesiątym tygodniu dowiedziała się, że ma raka, a ojca dziecka (Miśki również) ani widu ani słychu. Zresztą to tłumaczenie, dlaczego mężczyzna zniknął też nie ma sensu przy wydarzeniach z ostatniego rozdziału [spoiler: okazuje się, że facet jest czarnoskóry, więc był szykanowany i dlatego uciekał z Złotkowa, a przez całą powieść narrator wciska, że on potrzebował przestrzeni dla siebie – przy fakcie, w którym ojciec Miśki jest wyśmiewany przez społeczeństwo, jego żona o tym wie, a nie chce wyjechać z Złotkowa, to wcale nie świadczy o niej dobrze, o świętej Ilonie, jak ją próbuje nakreślać narrator – to świadczy tylko o jej egoizmie; mężczyzna nie zachował się dobrze, ale… cóż, postepowanie Ilony to zadra na jej idealnym charakterze]. Wracając do Miśki – to ją poznajemy najlepiej z całej gromadki bohaterów – nie jest ona jednak barwną postacią, bo tak naprawdę nie znamy Miśki. Wiemy o jej historii, ale nie wiemy, co dokładnie odczuwała, bo wszystkie informacje, jakie daje nam o niej autorka pochodzą z dialogów o niczym, albo retrospekcji z dialogami w roli głównej… Zresztą nie tylko tak z nią jest, tak jest też z pozostałymi bohaterami, którym można przepisać jedną cechę, a raczej przymiot: Artur – pracoholik, Lena – spoiler – wdowa, Wiktoria – zła teściowa, Babcia Zosia – babcia Miśki, Bartek i Kaja – dzieci. Dodatkowo są stereotypy! No, jak tak bez nich grafomania, prawda? Jak pracoholik to nie dba o dzieci, jak dobra babcia to tylko taka, która o siebie nie dba, jak zła babcia, to chodząca w szpilkach; jak łamacz serc to słodki, ale drań... W tej książce nie ma złych charakterów, nie ma nikogo, kto ciągnąłby fabułę. W pewnym momencie pojawia się romans, a wskazówka do niego to kilka opisów w dialogach, i może dwa spacery postaci, w którym nie ma pokazanej żadnej chemii między nimi. A postacie – nie tylko ta para – mówią do siebie „Pragniesz mnie, wiem to’’. I o, to tyle. To całe clue miłości tych bohaterów. 

A teraz dlaczego nie wiadomo w końcu jakie jest Złotkowo? 

„Miśka też nie rozumiała, dlaczego tato opuścił Złotkowo, maleńkie miasteczko w Bieszczadach. W Złotkowie mieszkali przecież dobrzy ludzie, którzy może czasami za dużo plotkowali, ale tak to już jest w małych miasteczkach. Przy głównej ulicy mieściły się babcina kawiarnia, poczta, sklep wielobranżowy i ciucholand. W bocznej uliczce piekarnia i sklep „Wszystko za 5 złotych”, a także przychodnia lekarska, a na wzgórzu — szkoła podstawowa. Czyli wszystko, co człowiekowi potrzeba, było pod nosem. Nie potrzebował do szczęścia wielkich miast.”

„Po maturze chciała iść na studia, ale jakoś brakło czasu. Pomagała babci prowadzić kawiarenkę, z której nie czerpały już takich zysków jak kiedyś. Turystyczne górskie miasteczko rozbudowało się, a dookoła jak grzyby po deszczu pootwierały się sieciówki, costy i starbucksy. Oczywiście do „Cynamonowych Serc” nadal zaglądali miejscowi i turyści, ale było ich mniej niż jeszcze trzy, cztery lata temu.”

Swoją drogą Sandomierz nie ma starbucksa, ale takie Złotkowo będzie miało! Ja wiem, wiem, Gargaśversum w każdym małym miasteczku jest! A potem znowu mamy o małej społeczności, w której plotki się szybko roznoszą… No, więc? Jak to jest? Dlaczego plajtowały? Hm?
Kilka dodatków: 

„W codziennych trudach wspiera ją jej babcia Zosia, właścicielka cukierni „Cynamonowe serca”. To za jej radą, by podreperować budżet, wnuczka postanawia na okres Bożego Narodzenia wynająć pokoje dla gości.”

Ktoś kto pisał ten blurb chyba nie czytał książki. Tylko spójrzcie na ten cytat: 

„Życie drożało, a pieniądze uciekały. Miśka nosiła się z zamiarem wynajmu pokoi dla turystów. Pomysł taty był naprawdę dobry.
— No nie wiem — powiedziała babcia, kiedy Miśka oznajmiła jej, co zamierza zrobić.
— Nadal będę ci pomagać w kawiarni. A wynajem przyniósłby dodatkowy dochód. Poza tym mogłybyśmy raczyć naszych gośćmi twoimi wypiekami. I chciałabym jeszcze... — urwała.
— Co byś chciała? — Zosia podniosła wzrok na wnuczkę.
— Robić coś, o czym od dawna marzę. Szyć i sprzedawać w naszej kawiarence rzeczy handmade. I lepić moje anioły. Wiesz, jak kocham anioły.
— Wiem. Masz artystyczną duszę. Tylko... Misia, tak wszystko naraz? Nie za dużo tych srok za ogon chcesz ciągnąć?
— A czemu nie? Bartek jest już dużym chłopakiem. A ja chciałabym w końcu iść na studia, może zaocznie? To wszystko kosztuje. Jego ubrania, wycieczki szkolne, moja przyszła nauka. Tato wyremontował poddasze, trzeba tylko kupić łóżka, odświeżyć ściany.
— Mam trochę oszczędności na czarną godzinę — powiedziała babcia.
— Ja też bym coś pokombinowała... — Miśka potarła skroń. — Dla chcącego nic trudnego.
— Właściwie czemu nie?
— No właśnie, czemu nie? Dzisiaj w nocy ulepię anioły. Gdybym tak każdego anioła sprzedała za jakieś 35 złotych, a ulepiłabym ich z dwieście... Zawsze coś.”

„Gdy dzień przed Wigilią do drzwi domu Michaliny zapuka jeszcze jeden gość, życie kobiety wywróci się do góry nogami.”

Nie, to nie będzie clue historii, to nie będzie też miało wielkiego znaczenia dla niej – to będzie na ostatnich stronach. Ale życie czytelnika się przewróci do góry nogami, spoiler, dziewczyna okaże się mulatką. Przez cała powieść nie jest to wspominanie, a nagle okazuje się, że miała problemy z tym w szkole, ogólnie to taki zabieg, by zaskoczyć czytelnika, bo wcześniej nic takiego się nie pojawiło, nic zaskakującego, żaden zwrot akcji, nic. 

Spoilerowy dodatek: 

"— Nie jestem jedną z wielu.
— Tak. Popytam o pracę dla ciebie.
Miśka mu się podobała. Intrygowała go i dlatego postanowił sobie, że ją zdobędzie.
— Mogę zostać? — zapytał.
— Jak to zostać?
— Chciałbym spędzić z tobą ten weekend.
— Nie musisz wracać do pracy?
Pokręcił głową.
— Zadzwonię i powiem, że już nie wrócę.
Został.

Od tej pory byli nierozłączni.

— Uważaj, Miśka. — Anastazja w kółko jej to powtarzała.
— On się przy mnie zmienił.
Nastka uśmiechała się pod nosem.
— Co ty o nim wiesz?
— Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu.
— Znasz jego rodzinę?
— Nie.
— To może czas poznać.
Nastka po raz kolejny zasiała w sercu Miśki ziarno niepewności."

Widzicie, jaki piękny styl? Jaki dialog? Jak nie wiadomo, co kto mówi? Przeczytajcie na głos, będzie jeszcze śmieszniej. 

Nie polecam Wam tej lektury. Z całego serca ją odradzam. To najgorsza książka jaka przeczytałam w 2017 roku. Książka, która nie ma fabuły, a jest zlepkiem wydarzeń, w której bohaterowie zmieniają się, jak za sprawą magicznego zaklęcia. Ta powieść to smutna opowieść o tym, jak marketing może sprawić, że grafomania stanie się czytana.
Jestem naprawdę pod głębokim wrażeniem kunsztu literackiego pewnej pisarki. Już dawno nie obcowałam z takim słowem....
Opublikowany przez Leon Zabookowiec na 4 grudnia 2017


Poczuliście kiedyś ukłucie w sercu, gdy zamiast lodów w pudełku znajduje się mrożony koperek? Straszne uczucie, prawda? Rozczarowanie... No, ja tak właśnie miałam, jak zamknęłam "Zranionych" Ward. Ja i New Adult, ja i wszystkie te romansy, nie jesteśmy ze sobą na "ty", raczej per "i po co to sobie znowu robisz?" i "podchodzę do Ciebie tylko z kijem". Teraz było jednak inaczej, patrzyłam na okładkę i powiedziałam sobie "no, stara, kiedyś musi być ten pierwszy raz". I tak czytam i czytam, i czytam i czekam na rozwinięcie historii, kiedyś ten wstęp musi się przecież skończyć, a wtedy nagle książka się zamyka, jak drzwi w tramwaju, na który człowiek musiał zdążyć, ale jednak się nie udało. I siedzę tak zaskoczona, patrzę na okładkę, jak na uciekający transport. Nie psioczę, ale jestem po prostu zszokowana. Dwieście stron to chyba dla Ward zdecydowanie za mało, by zawrzeć jakąś pełniejszą historię - taką z głębią, jak w Rowie Mariańskim, w Zranionych dostaniemy Żuławy Wiślane. Ona ma potencjał, ale nie potrafi go rozwinąć. 

Sidney i Peter to dwie zranione dusze. Ona i on skrywają ciemne tajemnice, którymi bardzo rzadko dzielą się z postronnymi. Połączyła ich seria pomyłek - ale bez happy endu. Jednak coś wciąż ich do siebie ciągnie, są jak dwa magnesy, które będą się wzajemnie przyciągać, ale czy mają szansę? On jest nauczycielem akademickim, ona jego studentką, taki układ nie wchodzi w grę... Cienie przeszłości przecież czyhają, a przyszłość nie wydaje się kolorowa. 

Historia opowiedziana jest z perspektywy pierwszoosobowej, przez opowieść prowadzi nas Sidney, którą od pierwszej strony polubiłam, co mi się mimo wszystko rzadko zdarza, chociaż z rozdziału na rozdział moja sympatia do niej stawała się sinusoidą. Raz dziewczyna mi pasowała, innym razem nie, ale w ogólnym rozrachunku nie jest to postać irytująca, a jej zachowania można uargumentować sytuacją, w jakiej się w przeszłości znalazła. Nie jest trudno odgadnąć, co spotkało bohaterkę, smuciło mnie też to, że Sidney swój sekret dość szybko wyjawiła. Ta szybkość to właśnie jedna z głównych wad powieści. Sidney i Peter dla mnie mają za mało czasu, by się lepiej poznać, a chociaż Sidney w narracji dodaje raz po raz coś od siebie, to mimo wszystko czytelnik ma wrażenie, że ona nie do końca ma pojęcie, o czym właściwie mówi, komentując dane dialogi... Że nie jest w stanie na podstawie krótkiej wymiany zdań wysunąć swoje wnioski. Muszę jednak przyznać, że zakazana relacja Sidney i Petera mnie ujęła. Ich historia jest (mimo tego, że należy do gatunku New Adult, więc jej bohaterowie są dość mocno skopani przez życie) urocza i przypomina mi komedię romantyczną - pełną pomyłek i zawirowań losu. To jest atut powieści, to i przekomarzanie Petera i Sydney. Można przy tej powieści zdecydowanie odpocząć - postacie nie irytują (przesadnie), wydarzenia mają logiczny ciąg (chociaż wielokrotnie są sztampowe), język nie jest wymagający, więc fani pięknych metafor z pewnością nie znajdą tu nic dla siebie. Przeczytałam tę powieść w ciągu dwóch godzin, czy się dobrze bawiłam? Mogę przyznać, że niejednokrotnie tak. Bierzcie pod uwagę to, że raczej Zranieni Wami nie wstrząsną, nie sprawią, że zmienicie patrzenie na świat, że będziecie mieli książkowego kaca - to nie ta literacka liga. 

Oprócz Sidney i Petera w książce pojawia się cała paleta postaci, jednak jest bardzo bladziutka, w tej chwili nie jestem w stanie przypomnieć sobie choćby jednego imienia postaci drugoplanowej. Zostały bardzo słabo zarysowane, nie znamy ich historii, nic o nich właściwie nie wiemy, mają kilka cech, a raczej ról do odegrania: "palant", "czaruś", "przyjaciółka I", "przyjaciółka II", "demon przeszłości" i to raczej tyle. 

Ta historia nie jest wielowarstwowa, nie jest emocjonalnym rollercoasterem, jest po prostu romansem, który ma w sobie potencjał na coś więcej, bo liczę na to, że ostatnie strony powieści zapowiadają coś o wiele ciekawszego od tego, co dostałam w pierwszej części. A Ward ma szansę pokazać, że potrafi nie tylko tworzyć pełnokrwiste główne postacie, ale również te w tle. Ogólnie, co mogę powiedzieć? Historia dla tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z romansami, starzy wyjadacze nie znajdą tu raczej nic dla siebie, zwłaszcza, że ja jako czytelnik raczej stroniący od miłości w książkach przewidziałam większość wątków... Historia dla młodszego czytelnika i tego planującego podróż pociągiem. 

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda

Za książkę dziękuję wydawnictwu Editio Red.


Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu ta sfera internetów jest znana, wiem również, że nie wszyscy lubią analizatornie, ale ja należę do grupy osób, która je uwielbiają, więc postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma linkami. Nosiłam się z napisaniem tego postu od powstania bloga, więc z wielką przyjemnością sklecę parę słów o tych stronach, by zachęcić Was do ich odwiedzenia. Post o analizach książek rozpocznie serie Rzecz gustu, zawierać w niej będę informacje o tematach, które niekoniecznie muszą się wszystkim przypodobać.

Dla laików ABC analizatorni.

Niezatapialną Armadę Kolonasa Waazona odwiedzam stosunkowo często i chyba to właśnie ona była pierwszą stroną tego typu, na którą natrafiłam. Lubię teksty oferowane przez twórców NAKWY, można się przy nich i odstresować, i złapać za głowę, czytając o niektórych pomysłach autorek. NAKWA skupia się na analizach internetowych opowiadań, ale czasem załoga Kolonasa Waazona robi abordaż na książki. Wśród analizowanych na blogu powieści są: dwa tytuły spod pióra Katarzyny Michalak Bezdomna oraz Nie oddam dzieci, dzieło Ilony Felicjańskiej Wszystkie odcieni czerni oraz Andrzeja Ziemiańskiego Achaja, sądzę, że ta ostatnia wypadła najlepiej, ale to tylko moja zupełnie subiektywna opinia. Pozostałe też są świetne, w każdym tekście znajdziecie: zabawne podsumowania, ciekawe wnioski i profesjonalizm, jeszcze nigdy nie znalazłam w analizach NAKWY choćby próby obrażenia autora, czy to wydanego czy blogaskowego, jednak pisaniny o błędach wszelakich jest tam od groma.

Przyczajona logika, ukryty słownik może poszczycić już niemal siedmioletnim stażem w blogosferze. PLUS, podobnie jak NAKWA skupia się na analizie opowiadań, ale nie tylko ich można szukać w tym zakątku internetu, mamy tu również kilka książek:  Michalak Grę o Ferrin, Leanna Renee Hieber Dziwna i piękna opowieść o Percy Parker, Stephanie Mayer Przed Świtem. Jeśli ktokolwiek z fanów fantastyki, jeszcze o  Grze o Ferrin nie słyszał, to PLUS jest idealnym miejscem, by nadrobić zaległości ;)

Beige i Maryboo: Zmierzch
Dziewczyny zanalizowały całą sagę, ale to właśnie ta część mnie najbardziej urzekła. Na Brzask, czyli Zmierzch oczami anty trafiłam przed maturą, niedługo miną trzy lata od tego momentu. Jak ten czas gna! Szczerze mówiąc, na tej stronie najbardziej urzekł mnie system przyznawania punktów poszczególnym bohaterom/zdarzeniom/przejawom głupoty. Polecam wszystkim serdecznie! Dziewczyny uwielbiam za ich ciężką robotę, która nie raz i nie dwa poprawiała mi nastrój, chociaż lubię wszystkie ekipy analizatorskie, to jednak Beige i Maryboo wspięły się u mnie na pierwsze miejsce. Ich cięty humor, znajdowanie błędów, wyjaśnianie patologii, jest po prostu cudowne.

Ich dorobek zawiera: 
Selekcję, ta seria właśnie jest omawiana, na Księciu do wzięcia znajdują się już trzy tomy trylogii/kwadrologii(?): Rywalki, Elita, Jedyna teraz prym na blogu wiedzie Następczyni. 

Czarne owce literatury
Niestety Czarne owce wstrzymały swoją działalność, jednak ich teksty wciąż wiszą na blogu, a można znaleźć tam takie tytuły jak Eragon Paoliniego, Dziewiątego Maga oraz Grę o Ferrin Michalak. Sądzę, że ta pisarka (nie dziwię się), cieszy się niezwykłym powodzeniem wśród analizatorskiej gawiedzi, niemal wszędzie można spotkać którą z jej powieści. Polecam analizę Gry na Czarnych owcach, jest warta uwagi ;)

A Wy, co sądzicie o analizach? Czytacie? Lubicie? Nie znosicie? Dajcie znać w komentarzach!


Niech Book będzie z Wami, 


źródła: grafiki wykorzystane w poście to screenshoty omawianych blogów, te w nagłówku również:) 





Wyobraź sobie, że brakuje ci czegoś, co mają wszyscy inni. Czegoś, co stanowi dowód na to, że należysz do tego świata. Czegoś tak ważnego, że bez tego jesteś nikim. Jesteś zarazą. Mitem. Człekiem. Dzikus z Północy kaleczy nożem niemowlę, by ukryć, że dziewczynka urodziła się bez ogona. Gnijący członek Rady desperacko walczy o to, by wywołać wojnę. Ubóstwiany syn z arystokratycznego rodu wyrzeka się własnego dziedzictwa i godzi mieczem w swoich. Mieszkańcy opuszczają swoje domy i gospodarstwa ze strachu przed istotami, których nikt nie widział od tysiąca lat. A rudowłosa, bezogoniasta dziewczyna ucieka, by ratować życie, i nie wie, że to wszystko dzieje się z jej powodu. [opis wydawcy]

Dziecko Odyna miało okazać się niebywale intrygującą literaturą, miało porwać moją wyobraźnie w niesamowitą podróż i nordyckie klimaty, jednak skrywało bardzo smutny sekret, nie było fantasy, to było Young Adult z odrobiną fantastycznych wątków. Irytowało mnie czytanie tej książki, zwłaszcza przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron, podczas których mierzymy się z Hirką, która czuje się obco, a potem... czuje się jeszcze bardziej obco, więc postanawia pokazać, jaka to ona nie jest inna od wszystkich i może robić wszystko, co jej się podoba, bo nie należy do tego ludu... Bardzo logiczne zachowanie, zwłaszcza, że może nim sobie narobić niemałej biedy... Hirko, nie wyróżniaj się - Hirka niby trzymała się zawsze na uboczu, ale raz po raz podkreślane są jej niesamowite wyczyny, które de facto mogły bez problemu zwrócić na nią uwagę. Hirka to taki Eragon w spódnicy - mdleje, traci przytomność, buntuje się, ale w przeciwieństwie do tego drugiego od razu wiemy, że jest wyjątkowa i czujemy pismo nosem... że później okaże się jeszcze bardziej wyjątkowa.

Relacje między bohaterami, kreacja postaci i świata przedstawionego, fabuła - wszystko mi w tej książce nie grało. Zaczniemy może od relacji, mamy Hirkę, Rimego, ojca dziewczyny i cały zaprzęg mniej lub bardziej potrzebnych postaci. Żadna z nich nie została odpowiednio zarysowana, Rime jest tak tajemniczy, że aż miałam go miejscami dość - uparty dzieciak, który tak jak Hirka chce pokazać swoją wartość. Niby tłumaczy się, że wcale tak nie jest, że to dla Widzącego, ale zachowuje się jak rozpuszczony i nadęty dzieciak przez większą część powieści - jego rozmowy z babką są wyjątkowo sztuczne i pokazują jego brak poszanowania dla mimo wszystko - swojej jedynej rodziny. Mamy ojca Hirki - postać z punktu widzenia powieści dość istotną, ale autorka go tak skonstruowała, że jego los był mi zupełnie obojętny, działo się coś z nim złego - Matylda nawet się nie przejęła. Wiecie, dlaczego? Bo jego relacja z córką została przedstawiona po macoszemu, jak już rozmawiają to o rzeczach nieważnych, raz im się zdarzyła poważniejsza rozmowa, a tak... Hirka ciągle gdzieś biega, ciągle jest w ruchu, ale ta bieganina nie przynosi ani poznania świata przedstawionego bliżej, ani jej samej - bo Hirka ciągle ma wątpliwości, ciągle się waha, ciągle jest nijaka. Autorka też nie pokazuje ojca dziewczyny, opisuje dialogi, które się między tą dwójką działy, może jakby je zwyczajnie przedstawiła, byłoby łatwiej się zżyć z tym bohaterem... Świat przedstawiony, cóż, niby mamy Kruczy Dwór i Evelroje, i jakiś szalony nie-wiadomo-po-co Rytuał (skąd my to znamy? Wchodzenie w dorosłość i nagle, bęc, jakiś teścik), i niby jakieś statki, jakaś bliżej nieokreślona religia monoteistyczna, i odwieczni wrogowie, czyli ślepi i aetlignowie, ale wszystko to nie zostało ubrane w wyraźniejsze barwy, zostało wspomniane. Autorka traktuje świat jako dodatek, który co jak co, ale liczyłam, że będzie chociaż trochę zahaczał o klimat nordycki - było go tam aż wcale, w ogóle nie czułam, by to miało cokolwiek wspólnego ze skandynawskimi wierzeniami. Ot, Odyn i kilka innych znajomo brzmiących nazw. Nic ponadto.

Na domiar złego w dialogach, do Hirki niemal w ogóle nikt nie zwraca się po imieniu, nawet nie chodzi o zwrot do niej jakikolwiek, tylko ciągle mówienie do niej przez wszystkich per "dziewczyno". Jej ojciec, Rime, Ramoja,.. Nie podobał mi się ten zabieg. Rozumiesz, dziewczyno? Wszyscy w tych dialogach brzmieli mi niezwykle do siebie podobnie... UWAGA SPOILER! Co mi się jeszcze nie podobało? Jak Urd przekonał Radę do wojny, z taką przemową do starych wyjadaczy, wybaczcie, ale, kurde, nie wierzę w to, naprawdę tego nie kupuję. Autorka próbowała wykreować Radę jako postrach i władzę absolutną wszelkich miast, miasteczek, wiosek Eve, a oni okazali się podatni na słowa młodziana, który powiedział, że coś się gdzieś dzieje... Ale nikt nie pomyślał o sprawdzeniu źródła. Jego przekonywanie trwało raptem kilka stron. Tak się nie bawimy w politykę, albo wcześniej nie próbujemy pokazać Rady jako mędrców. KONIEC SPOILERA. I mój faworyt: CIEMNE CIENIE, może od razu masło maślane? Albo morskie morze. Ten zlepek słów razem źle brzmi, a wręcz komicznie, niby mają być bronią absolutną Rady, ale z tą nazwą nie wróżyłam im wielkiej kariery.


Dobra, a teraz szybka piłka, po kiego grzyba były im te ogony? Ale, nie, serio pytam... Ani nie zwisali z nich na drzewach, ani specjalnie nie pomagali sobie nimi w pracach fizycznych, mogli sobie je odmrozić... Mam wrażenie, że autorka zwyczajnie nie potrafiła znaleźć innej cechy, która mogłaby fizycznie odróżniać Dzieci Odyna od aetlingów.


Historia mnie nie ujęła, wręcz przeciwnie jest w niej więcej schematów niż możecie sobie wyobrazić, a największym jest świat aetlingów i to, kim jest w rzeczywistości Hirka...

Niech Bóg będzie z Wami,
Matylda




Tytuł: Dziecko Odyna
Autor: Siri Pettersen
Wydawnictwo Rebis
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 648


Wchodzicie na allegro, chcecie kupić książkę na prezent – nic trudnego, jest ich tak całkiem sporo. Chcecie kupić nową pralkę – tam też jest całkiem niezły wybór. Blackpage.com oferuje podobne usługi, na tej stronie można kupić mnóstwo rzeczy – począwszy od samochodów, skończywszy na biżuterii. Gdy chcecie kupić sobie seks z nastolatką – tam też znajdziecie odpowiednią do tego sekcje… Miała ona służyć do wynajęcia sobie prostytutki, usług dorosłego dla innego dorosłego, w rzeczywistości w tej sekcji kwitnie handel żywym towarem. 

Wiele nastolatek, wiele dziewczynek zostało skrzywdzonych przez blackpage.com, zostało na nich wystawionych, oferty z ich wizerunkami znikają w przeciągu półgodziny czy godziny od wstawienia. Nie jest to bulwersujące? Jest. Czy można coś z tym zrobić? Nie… rodziny ofiar, jak również ofiary seksualnych dewiacji pozywały wielokrotnie właścicieli blackpage.com, jednak strona wygrywała za każdym razem – powołując się na paragraf 230 i pierwszą poprawkę w amerykańskim prawie. Paragraf 230 mówi o tym, że serwis nie ponosi odpowiedzialności za wstawione przez użytkowników treści… Oferty, które pojawiają się na blackpage.com wstawiane są przez osoby postronne, a nie przez serwis, więc ten odcina się od owych publikacji, jednak czerpie z nich korzyści, z roku na rok wartość strony blackpage.com rośnie, a praktykowany handel żywym towarem – handel ludźmi wciąż ma się bardzo dobrze, a wręcz kwitnie. 

I am Jane Doe to niezwykły dokument, pokazujący piekło dzieci sprzedanych przestępcom – dzieci porwanych, bitych i wielokrotnie gwałconych. Ich rodziny razem z politykami, prawnikami i społeczeństwem walczą o to, by sprawiedliwości wreszcie stało się zadość, jednak ku mojemu przerażeniu sądy pozostają głuche na tej nielegalny proceder. I am Jane Doe pokazuje bestialstwo jakie promuje blackpage.com i bezsilność. Handlarze na tyle się wyszkolili w tworzeniu ofert z nastolatkami, że używają emotnikonów zamiast słów - np. parasol, to seks z zabezpieczeniem; deszcz to bez zabezpieczenia... Ci którzy uczestniczą w tym brudnym biznesie, wiedzą jak obejść moderację.


Polecam Wam ten dokument - coś co wydawało się nieistniejącym problemem, rocznie może dotykać w Ameryce 150 tysięcy dzieci. Ta liczba jest przytłaczająca. 
Matylda



Legion składa się z dwóch opowiadań - jedno nosi tytuł właśnie Legion, drugie to Pod skórą, obie nowelki łączy postać głównego bohatera Stephena Legiona Leedsa. Stephen nie jest standardową postacią, chociaż on sam uważa się za będącego w pełni władz umysłowych, to wszyscy wokół uważają, że jest szalony. Cóż, nie sposób się nie zgodzić z opinią ogółu, bo Stephen widzi ludzi, słyszy głosy i... tworzy nowych towarzyszy, ucząc się nowych rzeczy, Stephen powołuje do życia kolejne aspekty, kolejne wytwory wyobraźni - ma ich już 47. Każdy aspekt posiada specjalne zdolności, jedni to mistrzowie odgadywania uczuć, inni znają się na kryptografii, jeszcze inni historii... Każdy aspekt jest w czymś szczególnie dobry, wszystkie są szalone i mają inne cechy, narodowości, płeć, własny pokój w rezydencji. Czym zajmuje się Leeds? Jest prywatnym detektywem, którego można wynająć, by wraz z gromadką swoich halucynacji rozwikłał sprawy: czy to kryminalne, czy raczej prozaiczne (znalezienie kota, chociażby).

Legion to historie, które potrafią zaskoczyć, ale z drugiej strony, czytając je, czułam niedosyt: trochę za mało było tekstu, by się w niego odpowiednio wczuć, już, już zaczynałam, ale nagle następował koniec opowieści... Oba utwory zawarte w książce opisują śledztwa, które prowadzi Legion, nie są to jednak zwykłe zadania: pierwsze opowiada o aparacie fotograficznym, który robi zdjęcia przeszłym wydarzeniom, drugie odnosi się do tajemniczego zniknięcia zwłok zawierających niebezpieczne dane... Obie historie czytało mi się naprawdę miło i dość szybko, jednak nie są one na tyle rozbudowane, by zatrzymać się nad nimi na dłużej. Prowadzone śledztwa pędzą, jest akcja, jest troszkę nutki superbohaterstwa, ale Sanderson wydaje się, że stworzył nowelki, które mają nas wprowadzić w wykreowany przez niego świat. Stephen jest czystą kartą skrywającą wiele tajemnic, ale... żadną się z nami nie dzieli, coś wspomina, coś burknie o swojej przeszłości, ale niewiele - traci na tym kreacja tego bohatera. Wiemy o nim niewiele, więc trudno jest się z nim zżyć. Wydawało mi się, że Sanderson buduje sobie grunt pod powieść o Stephenie i jego szalonym towarzyszach, a te nowelki są tylko wprowadzeniem, które nie jest dopracowane...

Czy polecam Wam tę przygodę? Jeśli lubicie Sandersona, to polecam, jeśli chcecie krótkiej, w klimatach odrobinę komiksowych historii, to również polecam. Jest humor, jest intryga, jest napięcie, ale nie jest to 

Tytuł: Legion
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo MAG
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 208

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda




Lubicie zakładki? Ja uwielbiam! Mam ich nawet sporą kolekcję - z postaciami z bajek, z widoczkami, magnetyczne, ze wstążeczką, z piesełami. Wiecie, co zawsze przed zakupem robię? Sprawdzam źródło, by mieć pewność, że nie wspieram tym samym kradzieży czyichś praw autorskich.

Pewien czas temu zwróciłam jednej znanej bookstagramowiczce uwagę, że jej zakładki to kradzież - jej reakcja była tak świetna, że nie pisałam tutaj o tym, bo nie czułam takiej potrzeby, nie chciałam tego rozdmuchiwać. Dzisiaj coś we mnie pękło - chcę Was uświadomić, bo pewnie wielu nie wie, że wspiera złodziei. Droga Książka od kuchni wysłała mi screen z jednej z fejsbukowych grup, nie mam niestety do niej dostępu, więc piszę tutaj i na swoim fanpage'u, odezwałam się do tej osoby również na instagramie, mam nadzieję, że to podziała. Chciałam jednak tym postem trafić do jak największej ilości osób, byście nie kupowali zakładek, nie wymieniali się zakładka-książki z osobami, które praw do grafik nie posiadają.

I sprawa
To, że ktoś samodzielnie wykonuje zakładki jest świetne, ale... musi mieć prawa do prac, wykorzystywanych w tych zakładkach, inaczej to przestępstwo. Dzisiaj to już druga taka sytuacja. Drugie takie przewinienie. Pierwsze sama zauważyłam, drugie zostało mi pokazane. To, że coś jest w internecie, nie znaczy, że do nikogo nie należy. Nie znaczy, że można to ot tak kopiować i wymieniać zrobione przez siebie zakładki na książki! 

I sprawa









List otwarty do zakładkowych złodziejek, złodziejów i wszystkich nieznanych mi sprawców (jeśli spotkacie się kiedykolwiek z taką sytuacją, proszę, kopiujcie ten post bez krępacji, nie musicie mnie nawet oznaczać, ale, apeluję, reagujcie, uświadamiajcie!):

Sprawdziłam grafiki w google, nie są na wolnym dostępie, czasem są to ilustrację, które z pewnością są dość drogie do kupienia - choćby takie z Deadpoolem czy postacią z Disneya - Wall-e; Dee Dee z Dextera, rysunki z Harrym Potterem (wykonane przez kogoś innego niż Ty, sprawdziłam, artysta je sprzedaje za 5$, ale nie do komercyjnego użytku, ale jako ilustracje, które wysyła), herby domów Hogwartu (nie wie czy nie są na zastrzeżone). DO TEGO TRZEBA MIEĆ ZGODĘ, CHOLERA. To, że robisz je sama czy są drukowane, czy magnetyczne, ciul z tym, kradniesz i tyle.

Czy możesz wykorzystać te i inne prace? Czy kogokolwiek pytałaś? Czy tylko pobierałaś z sieci obrazki – ot, jak leci? A jak ludzie chcieli z czymś innym zakładki, to ściągałaś inny dowolny obraz? Albo oni Ci go przysyłali? I jeśli na powyższe pytania odpowiedziałaś, chociaż na jedno przecząco/twierdząco to oznacza, że okradałaś ludzi i okradasz ich nadal, bo wciąż je rozpowszechniasz. Zarabianie na tym procederze, branie pieniędzy za zakładki jest jak najbardziej kradzieżą wartości intelektualnej i, co ważne, złamaniem praw autorskich, bo Ty nie rysowałaś tych prac, nie spędziłaś wielu godzin i lat na dopracowywanie kreski, Ty wzięłaś tę pracę – i hyc na zakładkę, ale jeśli... masz zgody, to przepraszam i kajam się. Przyrównaj to do kradzieży Twoich recenzji albo zdjęć, jakbyś się poczuła, gdyby cały akapit Twojej pracy znalazł się na blogu/instagramie innej osoby - pewnie nieciekawie, prawda? A jeśli jeszcze ta osoba, by na tym zarabiała... Albo wymieniała Twoje prace na książki? Tyle się mówi o kradzieży recenzji, ale o zakładkowej kradzieży jakoś się milczy. Bookstagram to teraz bardzo popularny książkowy kącik, widzę tam sporo zakładek: jedne z legalnych źródeł, drugie już niekoniecznie... Czy drukowanie zakładek dla samego siebie jest legalne? Jest, ale! Mamy zakres własnego użytku to raczej nie jest udostępnianie takich zakładek na publicznym profilu? Halo, czy jest na sali prawnik, czy mam rację? Czy można pokazywać takie zakładki? To nie jest fanart, to nie wykonała tamta osoba, więc? Myślę, że posiadanie, a niechwalenie się tym na profilu społecznościowym jest dopuszczalne w zakresie własnego użytku, ale pokazywanie już tego światu - niekoniecznie/   
Nie było trudno znaleźć autorów wykorzystanych grafik - myślę, że Tobie byłoby o wiele łatwiej, skoro kopiowałaś od nich od razu ze źródła i nie miałaś przecież przerobionej pracy, jak ja. Mogłabyś ich przy okazji spytać o zgodę, poczekać na odpowiedź - dostać odmowę lub pozwolenie, zapytać: "Ej, stary, mogę brać książki za Twoje grafiki?". To jest handel, wymienny, ale handel. Masz z tego korzyści.
To, co robisz jest nieetyczne. W moim mniemaniu autorom prac należą się przeprosiny - rozpowszechniasz ich prace bez ich zgody!
A teraz jak ma się do tego prawo. 
Roz. 3: Treść prawa autorskiego. Oddział 3. Dozwolony użytek chronionych utworów. Art. 23. Dozwolony użytek osobisty

Ustawa stanowi, że bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego. Zakres własnego użytku osobistego obejmuje korzystanie z pojedynczych egzemplarzy utworów przez krąg osób pozostających w związku osobistym (w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego). Wydaje się zatem, że o dozwolonym użytku nie powinno mówić się w przypadkach wykorzystania takiego utworu w działalności gospodarczej. Niezależnie od tego, czy będzie to przybierało formę uatrakcyjnienia strony internetowej, materiałów reklamowych, czy oferty handlowej.
Innymi słowy: nawet jeśli rozpowszechniałabyś je darmowo, wciąż łamiesz prawo.

Fakt braku informacji co do tożsamości autora danego utworu nie może usprawiedliwiać dowolnego wykorzystania utworu do własnych celów. Autor zdjęcia lub grafiki zawsze może przestać być anonimowy, a w przypadku naruszenia przez inny podmiot jego wyłącznych praw majątkowych może żądać on zarówno zaprzestania naruszenia polegającego na bezprawnym wykorzystaniu utworu, jak również domagać się prawa do słusznego wynagrodzenia." i "Również domyślnie takiej autor zgody nie udziela. Nie jest nawet potrzebne zamieszczanie notek lub znaków copyright informujących o majątkowych prawach autorskich.i  Z osobistych praw autorskich do utworu wynika, że zgody twórcy wymaga wykorzystywanie jego dzieła do celów reklamowych czy promocyjnych. Ma on również prawo nadzorowania ostatecznej formy utworu, jaką przed rozpowszechnieniem nadał mu wydawca czy producent. 
I sprawa

Koniec listu. 

Dodatkowo:
Czy fanartowe zakładki są kradzieżą, nawet jeśli zostały wykonane przez autora? 
Najsilniej ogranicza fanart prawo autorskie. Uznanie fanartu za utwór zależny powoduje, że formalnie można uprawiać go wyłącznie do własnej szuflady albo w kręgu bliskich znajomych. Tymczasem przecież istnieją w sieci tysiące miejsc, w którym fani dzielą się swoją twórczością. Pytasz jak to możliwe? Już tłumaczę.

Funkcjonuje taka niepisana zasada fanartu, że dopóki robisz to bezinteresownie, włos Ci z głowy nie spadnie. Uprawnieni mogą wprawdzie na gruncie prawa autorskiego wystąpić z roszczeniami w przypadku każdego rozpowszechniania fanowskich grafik, ale nie robią tego, bo im się to zwyczajnie nie opłaca. Finansowo, a przede wszystkim wizerunkowo. Część pierwotnie uprawnionych idzie jeszcze o krok dalej i oficjalnie ogłasza, że wyraża zgodę na niekomercyjny fanart.

Wniosek z tego taki, że możesz uprawiać fanart, gdy nie czerpiesz z tego zysków. Możesz dzielić się nim nie tylko ze znajomymi w ramach dozwolonego użytku osobistego, ale również z całym światem poprzez popularne serwisy nastawione na taką wymianę.

ALE!
Istnieje możliwość, by stworzyć utwory mogące zostać uznane za inspirowane, a więc na gruncie prawa autorskiego możliwa byłoby taka działalność.

Wskazówka jak sprawdzić legalność zakładek? Jeśli widzicie, że ktoś może ich sam nie rysować, grafiki wyglądają trefnie? Wyciąć fragment, wstawić do google grafika i sprawdzić kilka pierwszych wyszukiwań. 

Apeluję: Nie wymieniajcie się na takie zakładki, kupujcie tylko u pewnych źródeł! Uświadamiajcie innych!

Pierwsze trzy cytaty pochodzą z:http://www.eporady24.pl/wykorzystanie_grafiki_bez_zgody_autora,pytania,17,57,5004.html
Kolejnehttps://prakreacja.pl/czy-fanart-jest-legalny/

Matylda




Historia rodem z horroru, a która miała miejsce naprawdę! Kiedy usłyszałam o tym dokumencie, nie mogłam go nie obejrzeć… 

Podziwiamy kobiety, które samotnie wychowują dzieci, zwłaszcza, jeśli owe dzieci są schorowane. Dee Dee Blancharde była właśnie jedną z tych samotnych matek, która dla swojej pokaranej przez los niewinnej córki zrobiłaby wszystko. Dee Dee nie mogła pochwalić się radosnym życiem, najpierw opuścił ją mąż, została sama z cierpiącą na poważne choroby Gypsy, a potem jej cały dobytek spustoszył huragan Katrina. Jak sobie z tym wszystkim poradziła? 

Gypsy od urodzenia mierzyła się z nieuleczalnymi chorobami – dystrofią, białaczką, epilepsją, miała słaby słuch i wzrok, upośledzenie umysłowe, całe życie spędziła na wózku, a w nocy matka podłączała ją do respiratora. Dee Dee nie została zostawiona sama sobie, mogła liczyć na wsparcie od organizacji charytatywnych czy sąsiadów. Wszyscy podziwiali tę dzielnie walczącą o polepszenie losu swojego dziecka matkę, Gypsy przyjmowała dziesiątki leków, by jej stan się poprawił lub chociaż nie pogorszył… Jednak problem był zastępczy zespół Münchhausena, na który cierpiała Dee Dee. Gypsy nie potrzebowała wózka inwalidzkiego, nie odstawała od swoich rówieśników, przyczyną jej chorób była matka, która wmówiła sobie i córce choroby, na które ta wcale nie cierpiała… 


Dee Dee była jak postać z horrorów – w nocy wstrzykiwała córce środki zwiotczające mięśnie, podawała leki, Gypsy miała nawet wkłucie centralne, które umożliwiało matce karmienie jej dojelitowo, kiedy ta sobie to wymarzyła. Dla każdego lekarza Dee Dee miała inna historię rodzinną – będąc u kardiologa, opowiadała o tym, że rodzinie pojawiały się bardzo często zawały. Kiedy grunt zaczął się pod nią uginać, a lekarz nie dawał wiary jej zapewnieniom, zmieniała szpital, zmieniała lekarza, zmieniała nawet miejsce zamieszkania. Dlaczego matka oszukiwała dziecko i otoczenie? Przez zespół Münchhausena – chciała otrzymać od społeczeństwa współczucie, sympatię i uwagę, a dziecko w pełni kontrolować. 

Nie będę zdradzać Wam kolejnych szczegółów tego dramatycznego dokumentu, powiem jedno: jest to wstrząsająca i poruszająca historia, która niestety wydarzyła się naprawdę. Gypsy odsiaduje wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności za zabójstwo swojej matki – tak uwolniła się od zgotowanego więzienia. Czy to sprawiedliwe? Czy to dobry wymiar kary za lata zamknięcia w czterech ścianach w otoczeniu pluszowych misiów i lalek, kiedy jest się już pełnoletnią osobą? Czy to sprawiedliwe rozwiązanie, kiedy przez lata wierzyło się ukochanej matce, a ta kłamała? Gypsy została pozostawiona sama sobie – jej ojciec rzadko się z nią kontaktował, jedyne pocieszenie znalazła w internecie, w chłopaku, który pomógł jej pozbawić życia Dee Dee… Oceńcie sami, oglądając ten fascynujący dokument Erin Lee Carr.

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda