Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)

Jak NIE wydawać swojej pierwszej książki – Dawid „Fenrir” Wiktorski


Nim zacznę wywód, pragnę poinformować, że poniższy tekst dostępny jest (wyłącznie w całości) do dowolnej niekomercyjnej publikacji. Wszelki kontakt w związku z tekstem (pytania, sugestie) pod adresem dawidwiktorski@gmail.com.

Nie będę koncentrował się na wszystkich możliwościach, jakie ma przyszły debiutant – skoncentruję się tylko na jednej, tej związanej z zapłaceniem za wydanie własnego tekstu. Na początek wyjaśnię, czym w ogóle jest „vanity publishing”, w skrócie „vanity” – usługa pośredniczenia w wydaniu książki. Czyli w teorii nic złego. Jednak już sama nazwa może wzbudzić podejrzenia, wszak angielskie „vanity” to „próżność” – i w istocie ten system wydawniczy ma na celu dosłownie łechtać ego autora, który pragnie ujrzeć swoje nazwisko na okładce. W końcu wielu z nas marzy o wydaniu książki, a realia rynku są bezlitosne (zwykłe prawo dżungli: przetrwają najsilniejsi).

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie bardzo konkretna specyfika tych usług, polegająca na wmawianiu klientom (autorom) rzeczy, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ot, zwykłe żerowanie na ludzkiej niewiedzy – nie wszyscy muszą znać realia rynku wydawniczego, podobnie jak nie każdy jest w stanie naprawić samochód i dlatego musi powierzyć to zadanie specjaliście. O ile jednak pracę mechanika ocenić łatwo (jedzie albo nie jedzie), o tyle ocena gotowego produktu, jakim jest książka, dla osoby bez odpowiedniej wiedzy będzie niełatwym zadaniem.
Jeśli zatem kiedykolwiek otrzymałeś propozycję wydania tekstu z własnym wkładem finansowym, rozważasz taką opcję lub – co gorsza – uważasz, że inaczej nie można zaistnieć na rynku, zapoznaj się z poniższym tekstem. Będzie długo, ale wyczerpująco.
                     
Pragnę uczulić też na jedną rzecz: w poniższym tekście rozpatruję wyłącznie model wydawniczy vanity, nie selfpublishing, w którym autor jest koordynatorem procesu wydawniczego i zleca kolejne etapy bezpośrednio. Jeśli uważasz, że system vanity jest idealny dla twoich potrzeb – nie musisz czytać dalej, prawdopodobnie znasz jego wady i zalety. Wcześniej zamieszczam jednak dłuższą wypowiedź Radosława Lewandowskiego, twórcy, który zadebiutował właśnie w systemie vanity, obecnie zaś odnosi kolejne sukcesy w wydawnictwach tradycyjnych:

„Zamarłem na kilka chwil po zapytaniu mnie o moje doświadczenia związane z wydaniem własnej książki w formule vanity. Mam mieszane odczucia, ale po kolei.
Moją pierwszą powieść wydałem za właśnie pieniądze, korzystając z pośrednictwa jednego z wydawców. Oczywiście szukałem wcześniej „normalnego” wydawnictwa, ale głową w mur. Przeprowadzili korektę i redakcję, ale na tak żenującym poziomie, że choć do dzisiaj mam kilka egzemplarzy, to trzymam je w ukryciu.
Później poprawiłem tekst pod okiem redaktora z prawdziwego zdarzenia i wydałem „bezkosztowo” w wydawnictwie RW2010. Na początek w formie ebooka, potem analogowej. Czy było warto? Dotknęły mnie tak zwane „plusy ujemne”, czyli kpiny niektórych recenzentów, wytykanie palcami, śmichy-chichy z jakości grafiki na okładce. Zdobyła nawet jakiś laur jako jedna z brzydszych w danym roku. :)
Nie jest tak, że autor nie bierze do siebie hejtu, czy uzasadnionej krytyki. Bolało jak diabli. Ale były też „plusy dodatnie” – kilka fajnych, budujących recenzji, pachnąca drukarską farbą książka. To przeważyło i zacząłem pracować nad własnym warsztatem. Bo nic głupszego, niż zadąć się i obrazić na cały świat, który nie rozumie rozterek pisarza. Dziś poza serią Yggdrasil, wydałem w Muzie trylogię o wikingach, która jest bestsellerem w Empiku. Jak wieści niosą, interesują się nią Amerykanie, może i Niemcy.
Jest dobrze.
Wracając więc do pytania: czy było warto? Odpowiem: TAK. Gdyby nie ten pierwszy krok, nie postawiłbym kolejnego i nie zaczął w końcu biec. Ale gdybym miał doradzać coś młodszym stażem adeptom pisarstwa, to próbujcie swoich sił w wydawnictwach, które to wam zapłacą za pracę. I sprawdzajcie, u kogo wydajecie – to ważne.”

Jak rozpoznać vanity?


To bardzo łatwe zadanie – z vanity mamy do czynienia w każdej sytuacji, w której oferuje się nam wydanie tekstu po pokryciu (rzekomej) części kosztów. To kwoty oscylujące w zakresie od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy (sic!) złotych – w dalszej części tekstu pokażę, dlaczego tego typu wyliczenia nie mają żadnego sensu.
Możecie być też niemal pewni, że odpowiedź z firmy vanity zawsze będzie zawierała same pochwały. Jeżeli zaś recenzenci „widzą w niej potencjał” – tu powinna włączyć wam się pierwsza czerwona lampka. Jaki interes miałaby firma w odmawianiu wykonania usługi klientom, którzy posłusznie przynoszą im grubą kasę?
Żaden.
Dlatego zanim zlecicie suty przelew lub zaczniecie wkładać buty, by biec do najbliższego banku po kredyt, przeczytajcie cały tekst.

I. Wypromujemy cię w całym kraju!

Praktycznie zawsze w hasłach zapewniających o intratności przedsięwzięcia pojawiają się slogany dotyczące promocji. Kto nie chciałby zobaczyć swojej książki na bilbordach, tramwajach czy na wystawie w księgarni?
Jednak w praktyce nie jest tak różowo.
W internetowych dyskusjach na temat czytelnictwa bardzo często podnosi się larum, że skoro wydawcy w ogóle nie inwestują w marketing, to i sprzedaż jest kiepska. Jednak gros komentatorów nie zdaje sobie sprawy, ile tak naprawdę kosztuje skuteczne wypromowanie książki. Reklama w czasopiśmie? Kilka tysięcy, w tytułach o większym zasięgu nawet kilkadziesiąt. Lepsza ekspozycja w księgarni? Dobre kilkanaście tysięcy. Do tego pomniejsze koszty promocji (egzemplarze recenzenckie, spotkania autorskie, banery, patronaty). Niemniej hasło „ogólnopolska promocja” brzmi dumnie.
Gdzie jest haczyk?
Internet. Właśnie tu kryje się sedno problemu – ogólnopolska promocja to bardzo często wrzucenie informacji o książce na stronę wydawcy, ewentualnie wysłanie kilku egzemplarzy recenzenckich do blogerów (nie liczcie na recenzje w prasie, dziennikarze po prostu nie zapoznają się z takim tekstem, bo są świadomi, że w tego typu wydawnictwach wydać może każdy, a selekcja nawet jeśli istnieje, to w jej wyniku odrzuca się co najwyżej teksty, które nawet nie są napisane średnio poprawną polszczyzną. Miejsca na działy kulturalne jest bardzo mało i nikt nie poświęci go na dzieła wątpliwej jakości). Jest ogólnopolski zasięg? Ano jest, przecież stronę można otworzyć z każdego miejsca w kraju. Ba, jestem zdumiony faktem, że żadna z firm nie poszła dalej i nie mówi o zasięgu ogólnoświatowym.
Pamiętajcie też o jednym bardzo ważnym aspekcie – wielu czytelników nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wygląda mechanizm vanity, jednak równie wielu doskonale go rozumie. Innymi słowy: dla znacznej grupy odbiorców jesteście po prostu spaleni przez samo logo wydawnictwa na okładce, które będzie krzyczeć „tekst tak słaby, że nie chcieli go w normalnej oficynie”. Napisaliście tekst DOBRY, ale z jakichś powodów wydaliście go w vanity? Istnieje spore ryzyko, że wielu czytelników najzwyczajniej w świecie nie zaryzykuje kupna książki z wydawnictwa, którego oferta jest kojarzona z grafomanią.

II. Ogólnopolska dystrybucja

Tutaj działa wspomniany wyżej mechanizm – książka zostaje wstawiona do internetowej księgarni wydawcy, czasami także do innych tego typu sklepów, jednak jej pojawienie się na półce może być raczej dziełem przypadku. Często takie pozycje kończą swój żywot jako dostępne w ofercie – czyli zamawiane na wyraźne życzenie kupującego, niedostępne stacjonarnie. Raczej zapomnijcie o dumnym pozowaniu na tle grzbietów waszej książki – szczególnie jeśli wydawca oferuje niewielką liczbę egzemplarzy, przykładowo 300. To bardzo mało w skali ogólnokrajowej i próba natrafienia na wasze dzieło może przypominać szukanie igły w stogu siana.
Cały proces opiera się o bardzo prostą ekonomię: księgarnia to nic innego jak sklep z książkami, który ma za zadanie generować zyski. Kto ma zatem większą szansę na pojawienie się na półce – znany autor z niezłą promocją czy debiutant, który nie zdołał wyrobić sobie jeszcze renomy? W tym drugim wypadku dobrze mieć też świadomość, że kanały promocyjne dla vanity są bardzo ograniczone, a poważna aktywność wybranego przez was wydawcy zapewne skończy się na wysłaniu notki prasowej do kilkuset redakcji, z czego większość odbiorców skasuje ją bez czytania, więc możliwości dotarcia do czytelników są jeszcze mniejsze.
Pamiętajcie też, że macie dużą konkurencję – walczycie o uwagę czytelnika z innymi autorami, a także tradycyjnymi wydawnictwami. By przekonać się o popularności vanity, najlepiej przejść się do najbliższych kilku księgarni i sprawdzić, jak wiele książek danej oficyny tam znajdziemy.


III. Miliony egzemplarzy!

Jedna z pionierskich na polskim rynku firm vanity (na szczęście już nieistniejąca) kusiła potencjalnych klientów bardzo górnolotnym hasłem: nakład 10 000, ale najpierw wydrukujemy 300 sztuk. Żeby było ciekawiej, jeśli w określonym czasie nakład się nie wyczerpał, autor był zobowiązany do wykupienia pozostałych książek (innymi słowy: płać za wydanie i jeszcze za niesprzedane egzemplarze). Miejmy jasność – dziesięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy nie jest niczym niemożliwym do osiągnięcia (w tym miejscu warto nadmienić, że wydawcy bardzo różnie oceniają sprzedaż pozwalającą ocenić książkę jako bestseller – jedni wskazują mniej niż 10 000, inni są bardziej optymistyczni i zakładają sprzedaż nawet na poziomie 30 000). Oczywiście bardzo wiele zależy od gatunku i okładki (tak, to element mający całkiem spore przełożenie na sprzedaż), jednak przyjmijmy, że debiutant w beletrystyce ma naprawdę małe szanse na osiągnięcie pułapu nawet 5 000 egzemplarzy – przy dobrej promocji to około 1 500 do 2 000 sprzedanych książek.

IV. Płać i płacz

Warto wiedzieć jedno: książki drukuje się w offsecie (tekst jest nanoszony na papier „ciągiem” przez odpowiednie wałki) lub cyfrowo. Zdecydowana większość pozycji dostępnych w księgarni to offset – technologia zdecydowanie najkorzystniejsza finansowo przy większych nakładach (im większy nakład, tym mniejszy jednostkowy koszt egzemplarza). Druk cyfrowy jest raczej gorszej jakości, ale pozwala na drukowanie nawet pojedynczych egzemplarzy (przy druku offsetowym koszt wydruku jednej książki byłby dosłownie zabójczy ze względu na specyfikę procesu). Nakłady w wydawnictwach vanity nie przekraczają 1 000 egzemplarzy (najczęściej to wspomniane już wcześniej 300 egzemplarzy), więc z wiadomych względów przyjmujemy, że koszty oszacowano dla druku cyfrowego.
W sieci można znaleźć wiele kalkulatorów na stronach drukarni, dość łatwo więc sprawdzić ceny w kilku firmach i porównać je z poniższymi. Pierwsza specyfikacja to:
Format A5, 148 x 210 mm, pozioma
Nakład 300 egz.
Oprawa miękka, papier arktika-230, 230 g/m2
Liczba stron czarno-białych: 300, papier offset, 70 g/m2
Podatek: 5%
Koszt wydruku jednego egzemplarza: 5,81 złotego

Druga:
Format 125 x 176 mm, pozioma
Nakład: 220 egz.
Oprawa miękka, papier 230 g/m2, folia błysk
Liczba stron czarno-białych: 232, papier objętościowy Creamy 70 g/m2
Podatek: 5%
Koszt wydruku jednego egzemplarza: 3,49 złotego

Warto też pamiętać, że wydawcy vanity mogą uzyskać lepsze ceny niż osoba z ulicy, z racji częstotliwości zamówień – całościowy koszt będzie jeszcze mniejszy. Przyjmijmy zatem wariant droższy i zaokrąglijmy cenę w dół, do 5 złotych za egzemplarz. Przy nakładzie 300 egzemplarzy daje to koszt druku w wysokości 1 500 złotych. Okładka ze stocka to jakieś 100, w porywach 200 złotych. Przyjmijmy, że tekst liczy sobie około 10 arkuszy wydawniczych (40 000 znaków ze spacjami to 1 arkusz wydawniczy) i zestawmy to ze średnimi stawkami dla redaktora i korektora w firmach vanity (w środowisku edytorskim nie są one jakąś tajemnicą). Redakcję wyceńmy na 60 złotych za arkusz, korektę na 30 złotych (to mało, naprawdę mało), łącznie 900 złotych za opracowanie. Koszt składu (rynkowy, więc raczej zawyżony dla realiów vanity) to około 500 złotych.
Łącznie? Około 3 100 złotych (oczywiście to tylko koszt wydruku, nie wliczam kosztów funkcjonowania firmy, bo ich uwzględnienie tutaj byłoby niezwykle trudne).
Teraz szybki rzut oka na kwoty zbiórek crowfundingowych (gdzie to nie autor płaci za wydanie, tylko chętni czytelnicy), których celem jest uzbieranie kwoty niezbędnej do wydania książki: średnio 10 000 złotych (to i tak bardziej optymistyczna wersja¸ bo niektóre z firm żądają jeszcze więcej). Odejmijmy prowizję portalu i nagrody dla wspierających, zostanie pewnie jakieś 8 000 (pewnie przesadziłem z zaniżeniem kwoty, jednak uznajmy to za bezpieczną wartość). Po drodze znikło blisko pięć tysięcy. Gdzie się podziały?
Oczywiście w kieszeni wydawcy. Nawet uwzględniwszy koszty logistyki i przechowywania tych egzemplarzy, zarobek za sam fakt pośredniczenia w procesie wydawniczym jest horrendalny.
Właśnie dosłownie wcisnęliście firmie pieniądze za to, że będzie sprzedawać waszą książkę i pobierać z tego spory procent. Przypomina to sytuację, w której to wy płacicie swojej firmie za możliwość podjęcia pracy, a na dodatek z wypracowanych przez was zysków jest pobierana kolejna opłata.
Tradycyjny wydawca musi zadbać o sprzedaż waszej książki, jeśli chce odzyskać zainwestowane pieniądze – wydawca vanity zarobił już dzięki wam, nie poniósł też żadnych kosztów, skoro ponieśliście je wy. W takim modelu dbanie o sprzedaż nie ma żadnego sensu, a jest wręcz niewskazane ze względu na generowanie dodatkowych kosztów (logistyka, promocja, pracownicy).

V. Ale oni płacą więcej!

Firmy vanity często chwalą się, że u nich autor zyskuje znacznie większe honorarium za sprzedane egzemplarze (faktycznie, często to nawet 75% ceny sprzedaży). W końcu normalny wydawca oferuje średnio około 10% od ceny sprzedaży książki. Teoretycznie  bardzo niewiele, ale warto mieć na uwadze, że lwią część (około połowy, niekiedy nawet 60%) tej kwoty zabierają pośrednicy, czyli dystrybutor i księgarz, a trzeba przecież zapłacić jeszcze redaktorowi, korektorowi, składaczowi, grafikowi, marketingowcowi i pani sprzątaczce. Wydawca musi dbać o swoją opinię, więc zatrudnia specjalistów lepszych niż firma vanity (czyli droższych), co oczywiście generuje większe koszty procesu wydawniczego. Jeśli ktoś spodziewał się, że właściciele tradycyjnych oficyn leżą do góry brzuchami w bananowych republikach, to muszę go gorzko rozczarować – w tej branży trudno liczyć na kokosy, a sprzedażowe hity takie jak „Harry Potter” czy „Zmierzch” zdarzają się bardzo rzadko.
Skąd zatem bierze się te kilkadziesiąt procent więcej? Właśnie stąd, że opłaciliście cały proces wydawniczy (tak, po raz kolejny powtórzę: nie wierzcie w bzdury, że to „współfinansowanie”), wydawca nie poniesie kosztów promocji i dystrybucji, a i tak jest już na dużym plusie. Śmiało może wam oddać te kilka złotych więcej, tym bardziej, że jego przychody nie opierają się na środkach ze sprzedaży wydawanych tytułów. Pamiętajcie też, że w przypadku tradycyjnego modelu wydawniczego zaczynacie od zera lub nawet plusa (zaliczka, często nawet w wysokości kilku tysięcy złotych), w przypadku vanity najpierw musicie niemało zainwestować, by w ogóle mieć jakąkolwiek szansę na odzyskanie tej kwoty.
Szanse na to są małe.

VI. To przynajmniej mogę więcej?

Osoby zainteresowane wydaniem własnej twórczości bardzo często zadają jedno pytanie: czy będą miały jakikolwiek wpływ na ostateczny kształt publikacji. Prawdopodobnie wiąże się to z często powtarzanym mitem, jakoby wydawcy mieli (często bez wiedzy autora) dopuszczać się poważnych ingerencji w treść powieści, a nawet ją cenzurować. Jak wszyscy wiemy, w każdej legendzie jest ziarno prawdy, więc postaram się wytłumaczyć ( pokrótce, bo sam proces wydawniczy to temat na drugi tekst o podobnej objętości), jak to wygląda w rzeczywistości.
Po pierwsze sytuacja w której wydawca dokonuje samodzielnie poprawek w tekście, jest dla autora… całkiem pozytywna, bo odszkodowanie wywalczone od nieuczciwej firmy powinno przewyższać potencjalne honoraria. Ale raczej nie ma co liczyć na łatwy zarobek, nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecyduje się na taki krok, w najgorszym razie po prostu podziękują wam w środku współpracy i tekst będziecie musieli wydać gdzie indziej.
Co do samej cenzury, to przypomina to pewien wiekowy już dowcip:
„Słuchacze pytają: Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego, nie samochody, tylko rowery, i nie rozdają, tylko kradną.”
Jak zatem wygląda to w praktyce? Każdy tekst (przynajmniej w teorii) jest poprawiany przez redaktora, który może (a często nawet powinien) zasugerować poprawki: przykładowo rozbudowę jakiegoś dialogu, opisu, usunięcie konkretnej sceny czy nawet rozdziału. Co ważne, nigdy nie jest to nakaz – w myśl prawa autorskiego twórca ma ostatnie słowo i od niego zależy, czy poprawki przyjmie, czy nie. Dobrze też pamiętać o tym, że niewielu autorów jest w stanie skontrolować redakcję i korektę. W tekście Marcina Zwierzchowskiego, do którego link znajdziecie na samym końcu, możecie przeczytać nieco więcej o przypadku książki, która (według wydawcy vanity) przeszła trzykrotną korektę, a błędów ortograficznych było w niej więcej niż w przeciętnym wypracowaniu ucznia podstawówki. I mowa tu o błędach, które w znacznej mierze można by wyeliminować za sprawą starego, poczciwego wordowego F7. Innymi słowy: między bajki włóżcie zapewnienia o profesjonalnej redakcji i korekcie. By jednak być uczciwym, w tradycyjnych wydawnictwach też bywa z tym różnie, ale szansa na porządną współpracę jest zdecydowanie dużo większa.
W przypadku okładki sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, bo tak naprawdę to jedno z najcięższych dział w marketingowej baterii artyleryjskiej (niektórzy powtarzają, że dobra okładka to już połowa sukcesu). Okładka ma przede wszystkim książkę sprzedać, i możecie śmiało założyć, że będą nad nią pracować osoby ze znacznie większym doświadczeniem. W tradycyjnym modelu wydawniczym jest zatem bardzo duża szansa, że wydawca przyjmie wasze sugestie, ale raczej nie ma co liczyć na bezpośredni wpływ na wygląd okładki. W vanity wygląda to oczywiście inaczej – jak wspominałem wcześniej, wydawca zdążył już zarobić, więc sprzedaż danego tytułu nie jest jego „być albo nie być”. Ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, by zaakceptować nawet najgorszy bohomaz, który zaproponuje autor.

VII. A moja własność?

Wydawnictwa vanity często straszą autora, że wydawca tradycyjny zabierze mu prawa do książki. Brzmi przerażająco – jednym podpisem stracić często wielomiesięczną, a niekiedy kilkuletnią pracę? Pokrótce wyjaśnię dwie kwestie. .
Prawa do dzieła (tekstu) to prawa autorskie, dzielące się na osobiste i majątkowe. Te pierwsze w myśl polskiego prawa są niezbywalne, więc jeśli zdarzyłaby się sytuacja, że ktoś ukradnie nasz tekst i podpisze go swoim imieniem i nazwiskiem, to łamie prawo. Warto o tym pamiętać przy wysyłaniu tekstu do wydawców – wydanie go bez waszej zgody i pod cudzym nazwiskiem dla wydawcy oznaczałoby bardzo poważne problemy, a wy mielibyście odszkodowanie w kieszeni.
W przypadku podpisania umowy wydawniczej należy przenieść prawa majątkowe na wydawcę lub udzielić mu licencji – bez tego niemożliwe jest dystrybuowanie książki. Standardowy okres takiego przeniesienia to pięć lat, ale wszystko zależy od zapisów w umowie (może być to okres krótszy lub dłuższy). Dobrze mieć też na uwadze, że jeśli wydawnictwo vanity „wspaniałomyślnie” oferuje wam udzielenie niewyłącznej licencji, to tak naprawdę nie zyskacie na tym nic z bardzo prostego powodu: żaden wydawca nie zdecyduje się na wydanie książki, do której prawa posiada inna oficyna. Nie ma to po prostu żadnego sensu, szczególnie ekonomicznego. Wyobrażacie sobie kupno samochodu, który musicie dzielić z zupełnie obcym wam człowiekiem?

VIII. Świat stoi przede mną otworem!

Podobno wydanie pierwszej książki jest najtrudniejsze – to ona przeciera nam szlaki i zaczyna wyrabiać nazwisko, które w przyszłości może być silną kartą przetargową przy poszukiwaniu wydawcy (warto zwrócić uwagę, że wielu debiutantów nigdy nie wydaje drugiej książki). Jest jednak jeden mały problem…
Wydanie w vanity przykleja autorom łatkę grafomana, niezależnie od tego, jakiej jakości są wasze teksty. To siła stereotypów, czytelnicy widząc znajome logo wydawnictwa vanity, od razu zaczynają myśleć o waszej książce w kategoriach „na pewno nie chciał go żaden porządny wydawca, więc musiał zapłacić”. Oczywiście są liczne wyjątki (jak cytowany znacznie wyżej Radosław), ale to nadal tylko wyjątki.
Dobrze mieć na uwadze, że wydanie w trybie vanity może zmniejszyć w przyszłości wasze szanse na wydanie. Oczywiście jeśli napiszecie tekst dobry (czy nawet świetny), to wydawca nie będzie patrzył na waszą dotychczasową bibliografię, bo i po co? Biorąc pod uwagę niewielki zasięg vanity powieść wydana w tym trybie pewnie nawet nie zostanie zauważona bez pomocy wyszukiwarki. Propozycje wydawnicze są jednak oceniane przez ludzi, a ci mogą odebrać fakt debiutu w vanity negatywnie, tym samym decydując o odrzuceniu waszej propozycji.

IX. Ale szybko odpisali i byli mili

Wysłałeś tekst i teraz z niecierpliwością oczekujesz odpowiedzi – zna to każdy, kto kiedykolwiek podchodził do poszukiwań wydawcy dla swojego dzieła. Na początek trochę informacji na temat rynku.
Branża wydawnicza w Polsce nie jest ani intratna, ani rozbudowana, więc wydawców wcale nie ma zbyt wielu, na dodatek zdecydowana większość specjalizuje się w konkretnych gatunkach (dlatego wysyłanie książki kucharskiej do oficyny zajmującej się wydawaniem kryminałów nie jest najlepszym pomysłem – nawet jeśli otrzymalibyście pozytywną odpowiedź, to pamiętajcie, że wydawca nie ma żadnego doświadczenia i kanałów reklamy książek kucharskich). I tu wracamy do sedna: piszących jest więcej (zdecydowanie więcej!) niż wydawnictw, w efekcie czego ci ostatni są dosłownie zarzucani propozycjami (do tego, dla którego pracowałem, przychodziło nawet 50 dziennie). Nawet przy bardzo ambitnych planach wnikliwego zapoznania się z każdą z nich recenzowanie propozycji musi zająć jakiś czas – najczęściej kilka miesięcy, bo pracownicy wydawnictwa mają też masę innych obowiązków.
Firmy vanity często odpowiadają w jakieś trzy dni, rekordziści po kilku godzinach. Nie miejcie nawet cienia nadziei, że ktokolwiek zapoznał się z waszym tekstem poza rzuceniem okiem na kilka linijek – pozytywna odpowiedź na pewno będzie okraszona wspaniałymi epitetami, które mają połechtać wasze ego (a nuż zostaliście odrzuceni przez innego wydawcę i właśnie teraz poczujecie się docenieni?). Oczywiście tekst jest genialny, chcemy go w naszej ofercie, już przygotowujemy dla pana/pani kosztorys i wspaniałomyślnie zgadzamy się na pokrycie (rzekomej) połowy kosztów.
A guzik. Jeśli uwierzycie w te słowa, to jest szansa, że wyrządzicie sobie bardzo dużą krzywdę. Przez zaskakująco krótki czas trwania procesu wydawniczego nie będziecie tego świadomi – marzenie się spełniło, już lada dzień do waszego domu dotrą jeszcze pachnące farbą drukarską egzemplarze.
Nadchodzi jednak czas zderzenia się z brutalną rzeczywistością, gdy wasza książka dostanie się w ręce osoby znającej się na literaturze lub po prostu branżowca. Jeśli tekst nie był zły, to taki osobnik pewnie pomarudzi nad wyborem wydawcy, ale pochwali samo dzieło. Jednak znacznie bardziej prawdopodobna jest opcja, że zostaniecie zrównani z ziemią – wbrew pozorom autorowi bardzo trudno spojrzeć trzeźwo na swój tekst i zauważyć jego niedoskonałości, a jeśli dodatkowo uwierzymy w fałszywe zapewnienia ze strony firmy, to może okazać się, że zapoznanie się z konstruktywną krytyką będzie bolesnym zakończeniem bujania w obłokach, a wy wściekniecie się albo na krytyka, albo na siebie. Żadna z tych opcji nie jest szczególnie interesująca.

X. Dają ISBN

Wiele firm wydających ze współfinansowaniem sugeruje, że ISBN jest dostępny głównie dla wybranych, a jego uzyskanie przypomina odnalezienie formuły na kamień filozoficzny. Rzeczywistość okazuje się jednak mniej skomplikowana.
Pozyskanie puli numerów ISBN (minimum dziesięć, maksymalnie tysiąc) to zajęcie na jakieś trzy minuty pracy, przy założeniu, że dopiero rejestrujemy się w serwisie http://e-isbn.pl. Nie potrzebujemy nawet własnej działalności gospodarczej – przy zakładaniu konta możemy podać swój numer PESEL i pozostałe wymagane dane. Jedyną drobną niedogodnością może być fakt, że pobrany wniosek musimy wydrukować, podpisać i wgrać jego skan do serwisu. Dlatego nie wierzcie, że wydawca vanity robi wam niesamowitą przysługę pozyskaniem numeru ISBN – po prostu pobiera kolejny numer z przyznanej puli. I na pewno nie płaci za to nawet złamanego grosza.
A skoro o tym mowa… Niekiedy firmy vanity jako zaletę wydania książki u nich wskazują także przesłanie egzemplarzy do Biblioteki Narodowej i do kilkunastu bibliotek w całej Polsce (ich lista dostępna jest na stronie BN). Oznacza to oczywiście zapisanie się na kartach literackiej historii. Zapominają jednak wspomnieć, że to obowiązek narzucony wszystkim wydawcom przez ustawodawcę (ustawa z dnia 7 listopada 1996 r. o obowiązkowych egzemplarzach bibliotecznych).

XI. Im się udało

Inny częsty argument to powołanie się na kilku (bardzo nielicznych) autorów, którzy sławę zdobyli właśnie po publikacji w systemie vanity – nie wspomnę tu tytułów i nazwisk, by nie robić nikomu kryptoreklamy. Jeśli okaże się, że wydawca w ten sposób zechce zachęcić was do zostawienia u niego pieniędzy, spróbujcie szybko policzyć wzmiankowanych autorów a potem zapoznajcie się z aktualną ofertą wydawcy – będzie ona liczyć przynajmniej kilkanaście tytułów, w przypadku większych firm vanity liczba będzie szła w setki. Wybierzcie losowo kilka, kilkanaście nazwisk i odpowiedzcie sobie na jedno pytanie: czy kiedykolwiek słyszeliście o tych ludziach?
Nawet jeśli odpowiedzieliście twierdząco, wybierzcie kolejne kilka nazwisk z listy i poszukajcie na ich temat informacji w sieci: czy wydanie w vanity stało się początkiem ich kariery, czy wydali kolejne powieści? Oczywiście, istnieje szansa, że tak było, ale… jaka to szansa? Z dużym prawdopodobieństwem mogę założyć, że nie uda wam się wytypować takich twórców. Nie oszukujmy się, że tradycyjni wydawcy z każdego debiutanta stworzą poczytnego pisarza, bo zaskakująco wielu kończy karierę właśnie po wydaniu pierwszego dzieła, wciąż jednak szansa na zaistnienie w świadomości czytelników jest zdecydowanie większa (pamiętajcie, że debiutant w dobrej oficynie może liczyć nawet na jakieś 2 000 sprzedanych egzemplarzy. Autorzy vanity często poirytowani donoszą, że po uwzględnieniu znajomych i rodziny ta sprzedaż zamykała się w mniej niż… 50 egzemplarzach, przy odrobinie szczęścia zbliżała się do 100). Zwróćcie też uwagę, że oficyny vanity nie specjalizują się w konkretnych gatunkach, wydają naprawdę wszystko i bardzo dużo – bo na tym zarabiają, nie ponosząc przy tym żadnego ryzyka finansowego. W zwykłym wydawnictwie selekcja jest niezbędna, by móc wybrać teksty najlepiej rokujące finansowo.

Przy wyborze drogi wydawniczej warto zastanowić się nad tym, komu bardziej będzie zależało na skutecznym wypromowaniu dopracowanego produktu: wydawcy, który poniósł koszty związane z procesem wydawniczym (przy rynkowym nakładzie i normalnej wycenie usług to dobre kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych), czy firmie, która pokryje wszystkie wydatki z waszej wpłaty i zainkasuje jeszcze niemałą część tej kwoty wyłącznie za pośredniczenie. Odpowiedź jest oczywiście bardzo prosta.
A stąd już szybka droga do stwierdzenia, że rynek wydawniczy to jedno wielkie oszustwo.

Osoby zainteresowane tematem mogą znaleźć charakterystykę konkretnych przypadków w tekście Pawła Pollaka:
Oraz w artykule Marcina Zwierzchowskiego:

Dawid „Fenrir” Wiktorski


Od Matyldy: Jeśli chcecie podobnie jak ja opublikować ten tekst u siebie, to znajdziecie go pod tym adresem: https://www.dropbox.com/sh/t1ytx75htm5wvov/AAB62qilv9QTh0GdnHrn6zeca?dl=0