Elantris - miasto istot wręcz boskich, pięknych, nieśmiertelnych, dostarczających pozostałym mieszkańcom wszelkich dóbr, nie trudzącym się uprawą roli, nie myślącym o potrzebach dnia codziennego, żyjący w miejscu uchodzącym za architektoniczne cudo. Kiedyś ludzie, ale dzięki magicznej mocy Shaod stali się siewcami nadziei wśród maluczkich, jednak wszystko ma swój kres, a bogowie zmienili się w półmartwe istoty podobne do trędowatych. Odrzuceni Elantrianie zostali zamknięci wewnątrz coraz bardziej pogrążającego się w brudzie Elantris... Świat musiał poradzić sobie bez bogów, jednak Shaod nie przestało nawiedzać ludzi, jednak nie zmienia ich już w bogów, ale w ich zupełne przeciwieństwa... Książę Raoden, który ma zawrzeć małżeństwo z księżniczką Teod Serene doświadcza przemiany, uznany przez opinię publiczną za martwego, musi poradzić sobie w zupełnie nowej rzeczywistości, która nie jest łatwa i przyjemna.
Przez większość wakacji męczyłam tę powieść... Czytałam ją partiami, bo nie mogłam się zmusić, by wreszcie przebrnąć przez całość. Pierwsze 150 stron nie należało może do złych lektur, ale z całą pewnością początek Elantris nie należał do wciągających. Zbyt dużo było poznawania świata, za mało akcji, zbyt dużo zbędnych opisów, za mało pokazania, co się wokół dzieje... Tego brakowało mi przez całą powieść.Sanderson wszystko rozwlekał... Wyobrażenie sobie Opelonu, czyli miejsca, w którym dzieje się akcja, nie było do końca możliwe. Wiedziałam dokładnie jak wygląda Elantris, trochę poznałam Kae czyli miasto przycupnięte obok dawnego miasta bogów, ale nie wiedziałam jak wyglądają wspomniane w powieści Fjorden, Teod czy sam Arelon, autor coś tam napomykał, ale moim zdaniem niewystarczająco. Serene na początku była dla mnie bohaterką niezwykle strawną, jednak z czasem wyszło na jaw, że nie jest tak inteligentna za jaką chce być brana i chce przedstawić ją narrator. Jej intrygi nie były tak bystro pomyślane za jakie miały uchodzić. To były proste zagrania, których czytelnik mógł się spodziewać. Dalej mieliśmy Raodena, który wydawał się człowiekiem zupełnie pozbawionym wszelkiej skazy, jednak ten idealizm w nim w ogóle mi nie przeszkadzał, a wątki z księciem najbardziej do mnie trafiały. Cóż, Elantris nie było powieścią z bohaterami, którzy mieliby wielkie dylematy moralne i byliby szczególnie rozrzuceni emocjonalnie, oni byli albo czarni albo biali, jedynie jedną postać można by uznać za wielowarstwową, jednak się z nią nie polubiłam.
Co do samej fabuły to miała w sobie ogromny potencjał, ale moim zdaniem Serene wszystko popsuła, jej postać zupełnie do mnie nie trafiła, a wątek miłosny był cóż... Niestrawny. Tutaj nie było wielkich rozstrzygnięć, wielkich zwrotów akcji, wielkich napięć, czasem Sanderson troszkę tam coś napiął, ale nie na tyle by mnie szczególnie wciągnąć. Może inaczej oceniłabym te powieść, jeśli wcześniej nie poznałabym żadnej innej twórczości Sandersona i chociaż jego debiut podejmował niezwykle ciekawy temat, to jednak nie było to coś niezwykle odkrywczego. Elantrianie odrobinę przypominali mi... zombie, nieśmiertelne, niemożliwe do zabicia, cierpiące i powoli przechodzące w stan zupełnego szaleństwa. I ten wątek chyba najbardziej ze wszystkich mnie zauroczył.
Ogólny rozrachunek? Polecam na początek poznawania fantastyki, dla starych wyjadaczy może być tutaj wszystkiego za mało, za mało akcji, ciekawego świata, mocno zarysowanych postaci, zaskakującego zakończenia. Za to za dużo wydarzeń, które pojawiały się byle tylko napędzić odrobinę fabułę, by zaraz znowu ją zabić i przejść z nią do marazmu... Ale nie uważam czasu z Elantris za stracony!
Niech Book będzie z Wami,
Matylda