Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)

Malowany człowiek część I, czyli ziew pogania ziew



 Po książkę Petera V. Bretta sięgnęłam ze zwykłej ciekawości, mój chłopak miał ją na półce, więc stwierdziłam, że może z Malowanym człowiekiem się zaprzyjaźnimy. 

Ciesz się dzieciństwem, póki jeszcze możesz, dziewczyno. Gdy dobiegnie końca, nagle zaczniesz za nim tęsknić. Świat ma znacznie więcej do zaoferowania niż tylko rozkładanie nóg przed mężczyzną i rodzenie mu dzieci.


Historia skupia się wokół trzech postaci jedenastoletniego Arlena, trzynastoletniej Laashy i trzyletniego Rogera, należy w tym punkcie nadmienić, że żadne z powyższych bohaterów nie zostało specjalnie nakreślone. Wydawało mi się, że są jedynie papierowymi marionetkami rzuconymi w pęd wydarzeń, chociaż zaraz, w tej książce nic się nie działo, więc… zostały rzucone w jakiś eter powieści. Autor zbudował każdą postać na sztampie i przerysowaniu, Arlen jest odważny, ale tak do szpiku kości i nie jest dzieciakiem, który specjalnie przejmuje się czyjąś śmiercią, a runy, to on kreśli lepiej niż ktokolwiek inny w całej wsi! Właściwie to jego przemyślenia głównie skupiały się na tajemniczych Wolnych Miastach i o tym, że z demonami, to powinno się walczyć. Jak w typowym fantasy rodzicie są niepotrzebni do szczęścia, więc schodzą na osiemnasty plan i niemal zupełnie znikają z fabuły, nie wspomina ich się wcale, powiedźcie mi, czy naprawdę jedenastoletnie/trzynastoletnie chłystki (no, dobra, które muszą wcześniej dorosnąć, ale zawsze) po krótkim okresie czasu w ogóle zapominają o rodzicach? Laasha i Arlen mają z nimi pewne niesnaski, ale tylko z jednym z rodziców… Sama dziewczynka to również postać wykreowana na schematach — jak piękna, to nie ma od niej ładniejszej, jak zdolna, to już w ogóle do kwadratu. Postaci Petera V. Bretta są słabe. Jak Zielarka, uchodząca za Wiedźmę, to już wredne i przeżute przez starość babsko, ale jednak o dobrym serduszku i z tajemnymi tajemnicami. Jak zła matka, to już nie ma dla niej ratunku, próżno w niej szukać zachowana, które mogłoby działać na jej korzyść, krnąbrna, puszczalska i wredna, tak, że pożal się boże… Wracając jednak do historii, jest ona równie sztampowa, jak bohaterowie, każda nowa opowieść — bo są trzy przeplatające się — zaczyna się niemal tak samo, mamy atak demonów, mamy pomoc ludziom, którzy zostali przez owe złe istotny skrzywdzeni. Na początku napaść otchłańców bardzo mnie zaciekawiła, to jedyny aspekt świata, który mi się podoba, ale z czasem czułam, że to zupełnie zepsuty potencjał. 

Nie oczekuję od książek, że od pierwszej strony ich akcja skoczy z kopyta, lubię, jak autor zapoznaje nas ze światem przedstawionym, ale tutaj nawet to kulało. Narrator skupiał się na jakiś błahostkach, a nawet nie uraczył nas porządny opisem emocji po utracie bliskich, za to za każdym razem, gdy pojawia się na scenie nowa marionetka pojawia się opis jej wyglądu… W świecie Bretta ludzie żyją w ciągłym strachu, dało się to nawet wyczuć, a ich przyjaciele giną raz na tydzień, ale jeśli umiera ktoś naprawdę bliski sercu, oni nie zatrzymują się nad nim, nie raczą go przemyśleniami, ot, no umarł, było mi przykro, ale już nie jest, zabieram manatki i lecę. Zresztą  tu nie ma niemal żadnych emocji, a co dopiero szukać żalu, jest za to opis pięknych kształtów Laashy. 


Każde dziecko pewnego dnia musi sobie zdać sprawę, że dorośli również popełniają błędy i okazują słabość, tak jak wszyscy inni. Następnego dnia, czy tego chce czy nie, nie jest już dzieckiem.


Każde z dzieci rusza w jakąś podróż, każde jest super ekstra w tym co robi i w ogóle bez wad, a jak jakieś niebezpieczeństwa, to wychodzą z nich obronną ręką. Autor stworzył trzy Mery Sue, bo inaczej tych bohaterów nie można nazwać. Jestem oburzona, że mój cenny czas i potencjał powieści zostały potraktowane tak po macoszemu! Tak się nie robi! I nawet akcja pod koniec mnie nie przekonała, za długo na nią czekałam, zbyt chciałam, by coś w końcu zaczęło się dziać, te wprowadzenia nic nie dały! Jedynie w historia Laashy jakoś na mnie wpłynęła, ale po krótkim przemyśleniu i ona wypada słabo. W tej historii najważniejsza jest prokreacja, a chuć w mężczyznach jest dominująca, w każdej opowieści i tej aspekt się pojawił, W KAŻDEJ Z TRZECH HISTORII! Ci ludzie myślą tylko o płodzeniu potomków, dlaczego? Bo to jak rzucenie rękawicy demonom! Czy tylko ja wydaję się nieprzekonana?

Nie polecam tej książki fanom fantastyki, nie polecam jej nikomu, bo Brett wykorzystał schematy, które dobrze znamy z innym książek, nawet przy znielubionym przeze mnie Eragonie, Malowany Człowiek wypada blado. To opowieść, której fabuły specjalnie nie mogę nawet nakreślić, bo jej tam niemal nie ma, autor rozwlekając sprawy nieistotne nie wykreował specjalnie świata przedstawionego. Nie wiem, czy chcę kontynuować przygodę z tym cyklem, raczej nie, bo wizja kupowania dziewięciu książek, które składają się na pięć kolejnych tomów powieści do mnie nie przemawia… A wolę nie ryzykować, że wyrzucę pieniądze w błoto, cóż, pozostaje mi biblioteka, jeśli chciałaby znowu wejść świat Malowanego człowieka, ale wiecie, co? Raczej wątpię, że tam powrócę.

Niech Book będzie z Wami, 
Matylda

źródło: tu, tu,