Jest mi ogromnie miło, że jakoś trafiłeś na Leona. Jestem studentką kognitywistyki, pasjonatką książek i cappuccino. Może masz ochotę pozwiedzać Leona? Śmiało! Zapraszam! Z racji tego, że lubię zwiedzać blogosferę, proszę Cię o zostawienie linku do Twego zakątka internetu, o ile takowy posiadasz, w komentarzu :)

Miasto krwi, czyli Mulgih na rozdrożach



Każdy dokonuje określonych wyborów, a to, jak one wyglądają, zależy od zbiegów okoliczności. Jesteśmy w końcu istotami myślącymi. Decydujemy o sobie. Mamy pragnienia i emocje. Postępujemy zgodnie z własnym sumieniem, które ma zostać później osądzone.

Miasto krwi znalazłam przez profil autora na instagramie, była akurat promocja na woblink, okazyjna cena kusiła, więc zdecydowałam się kupić książkę. Opis mi się spodobał, podejście autora do czytelnika również, okładka mnie urzekła, a darmowy fragment nie odstręczył. Miasto krwi to powieść osadzona w XVII wieku, narratorem opowieści jest syn wiecznie zapitego w sztok czeladnika. Mulgih — bo takie imię nosi główny bohater — jest kaleką, jego twarz nie jest miłą dla oka, ale chłopak nic nie może na to poradzić, taki się urodził.

Powieść dzieje się na przestrzeni wielu lat, miejsce pozostaje niemal w ogóle niezmienne, jesteśmy w fikcyjnym z lekka przypominającym Londyn mieście Hyruf. Nie mogąc dłużej wytrzymać poniżania siebie i najbliższej osoby, Mulgih popełnia makabryczną, lecz dobrze zaplanowaną, zbrodnie. Wydaje mu się, że popełnił morderstwo doskonałe — upozorował je na samobójstwo, gdyby jednak był uważniejszy, może zauważyłby, że ktoś go obserwuje, może jego los potoczyłby się nieco inaczej… Czujne oczy jednego z ludzi Garlona — potężnego władcy podziemnego światka Hyruf — dostrzegły go. Przypadek zdecydował, że z zdesperowanego chłopaka zmienił się w smakowity kąsek dla Garlona, który potrzebuje inteligentnych zabójców, ludzi patrzących dalekosiężnie, potrafiących planować, a niewątpliwie te przymioty Mulgih posiadł. Główny bohater nie ma wyboru, chociaż zdaje mu się, że to mimo wszystko on pociąga za sznurki, bardzo się myli, niejednokrotnie się zresztą o tym przekona. Nie sympatyzuje ani z upadającym duchowieństwie, ani z opętanymi żądzą krwi reformatorami, jednak chcąc chronić rodzinę musi wybrać po czyjej stronie akurat dobrze jest stanąć. Czy przygoda z Mulgihiem przypadła mi do gustu? Czy intrygi, o których nie miał pojęcia Mulgih, a które z biegiem powieści wychodziły na jaw, mnie ujęły? Czy wreszcie: powieść czytało mi się dobrze? 

Nie. Chociaż sama historia była całkiem zdatnie przemyślana, to jednak jej wykonanie nie sprawiło, żebym zaczęła pałać miłością do stylu autora. Zbyt wiele razy mierzyłam się z podobnymi do siebie charakterystykami miejsc, a zwłaszcza niemal identycznymi zwrotami akcji, naliczyłam cztery, w których dzieje się niemal to samo: pojawia się osoba (np. wchodzi do pokoju, czeka w pomieszczeniu, idzie ulicą), której w ogóle nie spodziewałam się spotkać/uznać za złą. Raz to przeszło i byłam szczerze zaskoczona, ale za drugim i trzecim razem już niestety nie. Czyniło to książkę niemal do bólu przewidywalną. Co dalej? Kiedy po raz piąty na łamach powieści pojawiło się sformułowanie „panował mrok/ciemność/zapanowała cisza”, stwierdziłam, że tej pozycji do ideału wiele brakuje, a cóż, takie zdania pojawiały się nader często. W Mieście krwi mamy też sporo powtórzeń, choćby „[…]jakby dostał obuchem w głowę. Kiwnął pokornie głową[…]”. Nie umiałam wczuć się w akcje, bo jej opisy do mnie nie przemawiały, nie płynęłam po słowach. Nie były one rytmiczne i wciągające właśnie z powyższych powodów. Nie oczekuję od każdej książki wyszukanego oddania każdego miejsca, postaci, emocji, jednak lubię, gdy słowa do siebie pasują, przemyka się po nim, są skrojone na odpowiednią miarę. Tutaj zabrakło tej słownej magii. Nie polubiłam Mulgiha, nie przejmowałam się losem żadnej postaci z powieści, a smutne wydarzenia, czy w niektórych momentach wręcz dramatyczne niekoniecznie mną poruszyły, bo narracja często skupiała się na błahostkach. W pewnym momencie pojawił się kilkumiesięczny przeskok między wydarzeniami, a Sillia — jedna z postaci częściej występujących w Mieście krwi — zupełnie się zmieniła. Może i rozumiałam dlaczego nagle stała się inną osobą, ale mimo wszystko, jakoś mi to zgrzytało, zabrakło pochylenia się nad jej zmianą. Mulgih w pewnym momencie, chociaż wcześniej tego nie robił, zaczął zwracać się do bezpośrednio do czytelnika, „należy w tym miejscu wyjaśnić”, „moglibyście się zastanawiać”, ta dziwna zmiana początkowo zbiła mnie z pantałyku i ostatecznie utwierdziła w przekonaniu, że narracja pierwszoosobowa w wykonaniu Mulgiha ani trochę mi się nie podoba. Bohater bywał irytujący, raz był groźny i potężny, a za chwilę zmienił się w zranionego psa. Raz wyrażał się całkiem zgrabnie, by za chwilę stwierdzić, że „miałem to w dupie”. Te skrajności strasznie mnie odpychały. 

Ogólny zarys historii jest naprawdę ciekawy, jednak jej poszczególne etapy niekoniecznie, powieść jest jak już pisałam, dość przewidywalna, a miejscami dość nielogiczna, zdarzało się nie do końca rozumiałam, dlaczego dana postać wybrała którąś z dróg. Zwłaszcza zachowanie głowy Kościoła i jego ostatnich kilku decyzji było dla mnie wręcz idiotyczne, bo Mulgih nie okazał się mistrzem oratorstwa, a intryga, która się kryła za jego działaniami była cóż… dość prosta. 



Nienawidziłem ludzi słabych. To pluskwy tego świata, najbardziej nieprzydatne jednostki, zdolne do równoczesnego kochania i zdradzania.


Ktoś wybierając kategorie na lubimy czytać, przypisał Miasto krwi do science fiction, o Panie, to chyba czytaliśmy dwie różne książki. W powieści Dziadkiewicza próżno szukać choćby elementów sf, jest to powieść low fantasy, czyli nie ma w niej ani fantastycznych ras, ani stworzeń, co prawda pojawiła się lecznicza moc mandragory, ale równie dobrze można ją przypisywać wierzeniom pospólstwa wzorowanych na XVII wieku niż na jej magicznej potędze. Dziadkiewicz stworzył alternatywny świat, do którego wsadził trochę Anglii i odrobinę Skandynawii, trochę wzorował się na postaciach historycznych, ale nieznajomość ich losów jakoś specjalnie nie wpływa na odbiór powieści. Ja podobieństw nie zauważyłam, no, może dwa malutkie, ale wolę Wam ich nie zdradzać, by nie psuć frajdy z ewentualnego czytania i odnajdywania ich. Ja przy rozszyfrowywaniu smaczków bawiłam się bardzo dobrze! 

Ogólny rozrachunek? Polecam, nie polecam? Szczerze mówiąc, książka ma pewien potencjał, ale jej narracja mnie nie przekonała. Ogromnie męczyłam się z powieścią Dziadkiewicza, chociaż była dość krótka, to przez te wszystkie potknięcia i powtórzenia, czytałam ją przez kilka dni. Nie wciągnęłam się w świat przedstawiony, myślę, że może jeszcze kilka lat temu, książka by mi się spodobała, jednak teraz mam już większa czytelnicze doświadczenie i wolę jednak obcować z powieściami, w których słowa czarują i nie pozwalają oderwać się od kart książki. Myślę, że osoby dopiero zaczynające przygodę z fantasy mogłyby się odnaleźć w tej powieści, starzy wyjadacze zauważą jej braki i po prostu... nie będą zadowoleni. No i osoby, które jak ja zwracają uwagę na braki w stylu, mogą nie czuć zadowolenia. Czy przeczytam kolejną część Sagi wschodniej? Pewnie tak, bo ostatnie sceny wzbudziły moją nadzieję, co do postaci Mulgiha i możliwych intryg, może zamiast być marionetką, to on będzie pociągał za sznurki? Liczę na to, że się wykaże, bo potencjał w nim drzemie! 
Niech Book będzie z Wami,
Matylda
źródło: tu